– Czemu nie – parsknal facet wstajac opieszale z krzesla. – Co by pan wolal: zlota karoce czy latajacy dywan?
– Co pan powiedzial?
– Wynajmujemy pokoje, a nie samochody.
– Musze byc w Rouen przed switem.
– Niemozliwe. Chyba zeby pan znalazl jakiegos szalonego taksowkarza, ktory by pana o tej porze wzial.
– Wydaje mi sie, ze pan nie rozumie. Moge miec duze przykrosci, jezeli nie zjawie sie w biurze o osmej. Jestem gotow hojnie wynagrodzic…
– No to jest pan w klopocie.
– Jestem pewien, ze znajdzie sie tu ktos, kto chetnie pozyczy mi samochod powiedzmy za… tysiac, no, tysiac piecset frankow.
– Tysiac… tysiac piecset, mowi pan? – Oczy otworzyl tak szeroko, ze az napiela sie wokol nich skora.
– Gotowka?
– Oczywiscie. Moja znajoma odstawi go jutro wieczorem…
– Nie ma pospiechu, prosze pana.
– Slucham? Sadze, ze znajdzie sie jakas taksowka. Za dyskrecje jestem gotow zaplacic.
– Nie wiem, skad o tej porze wziac taksowke – przerwal mu goraczkowo recepcjonista. – Moje renault nie jest juz takie nowe, no i moze… no, nie jest to najszybsza maszyna, ale to calkiem wygodny i drogi samochod…
Kameleon ponownie zmienil barwe i ponownie zostal wziety za kogos innego. Ale on sam dobrze wiedzial, kim jest i co z tego wynika.
Swit. Pierwsze promienie slonca nie wpadaly przez okno jakiegos przytulnego pokoiku w wiejskiej gospodzie, przebijajac sie przez misterna siatke lisci i rzucajac niewyrazne wzory na tapete. Zamiast tego niesmiale promienie padajace ze wschodu malowaly aureole nad francuskim krajobrazem pol i wzgorz St. Germain-en-Laye. Siedzieli w malym samochodzie zaparkowanym przy pustej bocznej drodze i tylko papierosowy dym unosil sie z uchylonych okien.
Trzy tygodnie wczesniej w Szwajcarii rozpoczal swoja opowiesc mniej wiecej tak: Moje zycie zaczelo sie szesc miesiecy temu na malej wyspie na Morzu Srodziemnym, zwanej Ile de Port Noir.
Teraz rozpoczal spokojnym stwierdzeniem: Jestem znany jako Kain.
Opowiedzial wszystko, co pamietal, nie opuszczajac niczego, opisujac okrutne obrazy, ktore eksplodowaly w jego umysle podczas rozmowy z Jacqueline Lavier w restauracji z kandelabrami w Argenteuil. Nazwiska, zdarzenia, miasta… zabojstwa.
„Meduza”.
– Wszystko sie zgadzalo. Nie zdarzylo sie nic takiego, o czym bym nie wiedzial, co nie tkwiloby gdzies w zakamarkach mojego mozgu, tylko czekajac, zeby sie ujawnic. Bo to byla prawda.
– To byla prawda – powtorzyla Marie. Przyjrzal jej sie uwaznie.
– Pomylilismy sie, nie widzisz?
– Mozliwe. Ale mielismy i racje. Ty miales racje i ja tez.
– Ale co do czego?
– Co do ciebie. Powtarzam to jeszcze raz, spokojnie i logicznie. Ofiarowales swoje zycie za moje, zanim mnie poznales: takiej decyzji nie moglby podjac czlowiek, ktorego opisales. Jezeli on nawet istnial, to juz go nie ma. – Patrzyla na niego blagalnym wzrokiem, choc nie podnosila glosu. – Sam powiedziales, Jasonie. „To, czego czlowiek nie pamieta, nie istnieje. Dla niego”. Moze wlasnie cos takiego ci sie przydarzylo. Nie potrafisz sie od tego uwolnic?
Bourne przytaknal; nadeszla ta okrutna chwila,
– Tak, ale sam. Bez ciebie.
Marie zaciagnela sie papierosem obserwujac go. Drzala jej reka.
– Rozumiem. A zatem taka jest twoja decyzja?
– Musi taka byc.
– Znikniesz wspanialomyslnie, zeby mnie nie zbrukac?
– Musze.
– Bardzo dziekuje, ale powiedz mi, coz ty sobie wyobrazasz do cholery, ze niby kim jestes?
– Co?
– Do diabla, myslisz, ze kim ty jestes?
– Jestem czlowiekiem, ktorego zwa Kain. Poszukuja mnie rzady, policja, od Azji az po Europe. Jacys ludzie z Waszyngtonu chca mnie zabic, bo uwazaja, ze za duzo wiem. Zabojca o nazwisku Carlos chcialby mi przestrzelic gardlo za to, co mu zrobilem. Zastanow sie przez chwile. Jak myslisz, dlugo jeszcze moge uciekac, zanim ktos z tych oddzialow mnie wytropi, osaczy i zabije? Czy tak chcesz zakonczyc swoje zycie?
– Wielki Boze, nie! – krzyknela Marie, ale wyraznie juz myslala o czyms innym w swojej sklonnej do analizy glowce. – Zamierzam gnic w szwajcarskim wiezieniu przez piecdziesiat lat albo zginac na szubienicy za czyny, ktorych w Zurychu nie popelnilam!
– Mam sposob, zeby wyjasnic Zurych. Juz sie nad tym zastanawialem, potrafie to zrobic.
– Jak? – Zdusila papierosa w popielniczce.
– Na milosc boska, czy to ma znaczenie? Zloze zeznania. Oddam sie w rece policji, jeszcze nie wiem jak, ale potrafie to zrobic! Zloze twoje zycie ponownie w calosc. Musze!
– Tylko nie w ten sposob.
– Dlaczego nie?
Marie dotknela jego twarzy przemawiajac miekkim glosem, z ktorego wyparowala nagla obcosc.
– Poniewaz wlasnie ci udowodnilam, ze mam racje. Nawet skazaniec, przekonany o swojej winie, powinien to dostrzec. Czlowiek, ktory nazywa sie Kain, nigdy by nie zrobil tego, co ty teraz chcesz zrobic. Dla nikogo.
– Ja jestem Kainem!
– Nawet gdyby mnie zmuszono do uwierzenia, ze nim byles, to juz nie jestes.
– Ostateczna rehabilitacja? Lobotomia na wlasne zyczenie? Utrata pamieci? Tak sie przypadkowo sklada, ze to prawda, ale to nie powstrzyma tych, ktorzy mnie szukaja. Nie powstrzyma to jego… ich od pociagniecia za spust.
– I to jest najgorsze, ale ja sie temu nie poddam.
– A wiec odrzucasz fakty.
– Mam na mysli dwa fakty, ktore ty lekcewazysz. Ja nie potrafie. Bede z nimi zyla do konca moich dni, poniewaz na mnie ciazy cala odpowiedzialnosc. Zabito dwoch ludzi w ten sam brutalny sposob, gdyz staneli pomiedzy toba a wiadomoscia, ktora chciano ci przesiac. Przeze mnie.
– Sama widzialas wiadomosc Corbeliera. Ile miala dziur? Dziesiec? Pietnascie?
– Posluzono sie nimi. Slyszales co mowil przez telefon, i ja tez. Nie klamal; probowal nam pomoc. Jezeli nie tobie, to na pewno mnie.
– To jest… mozliwe.
– Wszystko jest mozliwe! Nie znam odpowiedzi, Jasonie, widze tylko rzeczy, ktore do niczego nie pasuja, rzeczy, ktorych nie da sie wyjasnic – a ktore powinny zostac wyjasnione. Przez caly ten czas ani razu nie przejawiales najmniejszej checi czy potrzeby bycia tym kims, za kogo sie podajesz! W ten sposob taki czlowiek nie moze istniec. Ty bys nie mogl nim byc.
– Ale jestem.
– Posluchaj mnie. Jestes mi bardzo bliski, kochanie, i moze mnie to zaslepilo, przyznaje. Ale znam tez siebie. Nie jestem dziecieciem-kwiatem o niewinnych oczach; widzialam juz swoje w zyciu i tym, ktorzy mi sie podobaja, przygladam sie bardzo dlugo i dokladnie. Na potwierdzenie tego, co mysle o czlowieku, zawsze przywoluje swoje wlasne wartosci; a sa to prawdziwe wartosci. Moje, niczyje inne. – Przerwala na chwile i odsunela sie od niego. – Obserwowalam torturowanego czlowieka, przez samego siebie i przez innych, i on nawet nie krzyknal. Ty krzyczysz w sobie i nie obciazasz nikogo poza soba. Dociekasz tylko, zglebiasz, probujesz zrozumiec. A tak, moj przyjacielu, nie rozumuje wyrachowany morderca ani nie robi tego, co juz dla mnie zrobiles i co jeszcze chcesz zrobic. Nie wiem, kim byles przedtem ani jakie popelniles zbrodnie, ale nie sa one takie, jak sadzisz albo jak inni probuja ci wmowic. A to z kolei kaze mi sie odwolywac do wartosci, o ktorych mowilam. Znam siebie. Nie