– Co masz na mysli?

– Oswiadczenie Apfla musieli zaakceptowac jego zwierzchnicy. Wypowiadal sie w imieniu banku.

– Jak jestes taka pewna, to dzwonmy do Zurychu.

– Nie tego chca. Albo nie maja odpowiedzi, albo nie moga jej dac. Ostatnie slowa Apfla dawaly do zrozumienia, ze „bank nie bedzie udzielal dalszych wyjasnien. Nikomu”. To tez stanowilo czesc tej wiadomosci. Mamy sie skontaktowac z kims innym.

Bourne pil; potrzebowal alkoholu, bo zblizal sie moment, w ktorym zmieni sie w zabojce, w Kaina.

– Do kogo zatem wracamy? – spytal. – Tam gdzie czeka pulapka?

– Chyba ci sie tylko wydaje, ze wiesz, kto to jest. – Marie siegnela na biurko po papierosy. – Czy dlatego uciekales?

– Tak, przyznaje ci racje.

Nadszedl wlasciwy moment. To Carlos przeslal wiadomosc! Jestem Kainem i ty musisz mnie opuscic. Musze cie utracic. Ale zostal jeszcze do wyjasnienia Zurych, ktory musisz zrozumiec.

– Opublikowano ten artykul, zeby mnie znalezc.

– Nie bede sie sprzeczac – powiedziala, wywolujac tym jego zdumienie. – Mialam czas do namyslu. Oni wiedza, ze dowody sa falszywe, tak oczywiscie falszywe, ze az smieszne. Policja w Zurychu z pewnoscia oczekuje, ze skontaktuje sie teraz z Ambasada Kanadyjska… – Marie urwala trzymajac nie zapalonego papierosa w reku. – O Boze, Jasonie, to wlasnie rnamy zrobic!

– Kto za tym stoi?

– Ktos, kto przesyla nam wiadomosc. Wiedza, ze nie mam wyjscia i musze zadzwonic do ambasady, zeby uzyskac ochrone rzadu kanadyjskiego. Nie pomyslalam o tym, bo juz rozmawialam z ambasada, z tym, jak mu tam… Dennisem Corbelierem, ktory nie mial mi nic do powiedzenia. Zrobil tylko to, o co go poprosilam i nic wiecej. Ale to bylo wczoraj… a nie dzisiaj, nie tej nocy. – Marie skierowala sie do telefonu na nocnym stoliku.

Bourne podniosl sie szybko z krzesla i zastapil jej droge chwytajac za ramie.

– Nie rob tego – powiedzial z przekonaniem.

– Dlaczego nie?

– Bo sie mylisz.

– Wlasnie ze mam racje, Jasonie. Udowodnie ci to.

Bourne stanal przed nia.

– Wydaje mi sie, ze lepiej by bylo, zebys mnie najpierw wysluchala.

– Nie! – krzyknela i az go tym przestraszyla. – Nie chce tego slyszec. Nie teraz!

– Jeszcze godzine temu w Paryzu tylko tego chcialas sluchac. Wlasnie tego!

– Nie. Godzine temu wydawalo mi sie, ze umieram! Postanowiles uciec. Beze mnie. Wiem juz, ze tak bedzie teraz w kolko, dopoki cos sie nie zmieni na twoja korzysc. Slyszysz slowa, widzisz obrazy, nawiedzaja cie wspomnienia pewnych wydarzen, ktorych nie rozumiesz, ale poniewaz istnieja, potepiasz sam siebie! I bedziesz sie tak potepial, dopoki ktos ci wreszcie nie powie, ze kimkolwiek byles… inni cie wykorzystywali, chcieli cie poswiecic! Ale jest ktos, kto chce ci pomoc, nam pomoc! I to jest ta wiadomosc! Wiem, ze mam racje. Chce ci to udowodnic. Pozwol mi!

Bourne trzymal ja za rece i nie odzywal sie, patrzyl tylko na nia, na jej przesliczna twarz wypelniona bolem i niepotrzebna nadzieja, na jej plonace oczy. Cierpial przerazliwie. A moze tak bedzie lepiej: zobaczy sama i strach sprawi, ze go wyslucha, zrozumie. Nie zostalo mu nic innego. Jestem Kainem…

– W porzadku, mozesz zadzwonic, ale zrobisz to tak, jak ja ci powiem.

Puscil ja i podszedl do telefonu: zadzwonil do recepcji „Auberge du Coin”.

– Tu pokoj 341. Dzwonili do mnie przed chwila znajomi z Paryza; za chwile wyjezdzaja, zeby sie z nami spotkac. Czy znalazlby sie dla nich jakis pokoj w tym samym korytarzu…? Swietnie. Nazywaja sie Briggsowie, sa z Ameryki. Zejde na dol, zaplace z gory i wezme klucz… Znakomicie. Dziekuje.

– Co robisz?

– Cos ci udowadniam – odparl. – Daj mi suknie – dodal, – Najdluzsza, jaka masz.

– Co?

– Rob, co ci kaze, jezeli chcesz dzwonic.

– Oszalales.

– Juz sie z tym zdazylem pogodzic – stwierdzil, wyjmujac spodnie i koszule z walizki. – Gdzie ta suknia?

Pietnascie minut pozniej pokoj panstwa Briggsow, o szescioro drzwi dalej od numeru 341 i po przeciwnej stronie korytarza, byl juz gotowy. Ubrania zostaly ulozone w specjalny sposob: niektore swiatla sie palily, a z pozostalych lamp wykrecono zarowki.

Jason wrocil do pokoju: Marie stala przy telefonie.

– Jestesmy gotowi.

– Co zrobiles?

– To, co chcialem. To, co musialem. Mozesz juz dzwonic.

– Jest juz pozno. A jak go nie bedzie, to co wtedy?

– Wydaje mi sie, ze bedzie. A jesli nie, to podadza ci jego telefon domowy. W Ottawie byl w ksiazce telefonicznej; musial byc.

– Chyba masz racje.

– W ten czy inny sposob go zlapiesz. Powtorzylas sobie to, co masz mowic?

– Tak, ale to nie ma znaczenia; tu nie o to chodzi. Wiem, ze sie nie myle.

– Zobaczymy. Mow tylko to, co ci powiedzialem. Bede stal przy tobie. Dzwon!

Podniosla sluchawke i nakrecila numer. W siedem sekund od polaczenia z centrala w sluchawce rozlegl sie glos Dennisa Corbeliera. Byla pierwsza pietnascie w nocy.

– Jezu Chryste, gdzie pani jest?

– Czekal pan na moj telefon?

– Jeszcze jak! Cala ambasada postawiona jest na nogi. Czekam tu od piatej po poludniu.

– Alan tez czekal. W Ottawie.

– Jaki Alan? O czym pani mowi? Gdzie pani jest?

– Najpierw chcialabym wiedziec, co pan ma mi do powiedzenia.

– Do powiedzenia?

– Dennis, ma pan dla mnie wiadomosc. Chce ja uslyszec.

– Co uslyszec? Jaka wiadomosc?

Marie zbladla.

– Nikogo w Zurychu nie zabilam. Nie moglabym…

– Na Boga – przerwal attache – niech pani przyjezdza do nas! Zapewnimy pani calkowita ochrone. Nikt tu pani nie skrzywdzi!

– Dennis, niech pan slucha! Czekal pan na moj telefon, tak czy nie?

– Oczywiscie, ze tak.

– Ktos kazal panu czekac, prawda?

Cisza. Kiedy Corbelier ponownie przemowil, jego glos byl stlumiony.

– Tak, on mi kazal. Oni kazali.

– Co panu powiedzieli?

– Ze potrzebuje pani naszej pomocy. Natychmiast. Marie odetchnela ponownie.

– I oni chca nam pomoc?

– Nam? – spytal Corbelier. – Czy mam rozumiec, ze on jest z pania?

Bourne trzymal twarz tuz przy jej twarzy, nachylajac sie do sluchawki, zeby slyszec slowa Corbeliera. Skinal glowa.

– Tak – odparla. – Jestesmy razem, ale on wyszedl na chwile. To wszystko klamstwa, czy wyjasnili to panu?

– Powiedzieli mi tylko, ze mam pania odnalezc i zapewnic ochrone. Chca pani naprawde pomoc: chca wyslac po pania samochod. Taki sluzbowy. Dyplomatyczny.

– Kim oni sa?

– Nie znam ich nazwisk; nie musze. Znam tylko ich stopnie.

– Stopnie?

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату