Drzwi budynku z piaskowca otworzyly sie. Na twarzy ukrytego w cieniu schodow szofera pojawil sie usmiech. Zeglarz odprowadzal do drzwi doradce Bialego Domu, co oznaczalo, ze glowny system alarmowy zostal wylaczony. Teraz zabojca mial juz nie trzy sekundy, lecz tyle czasu, ile potrzebowal.
– Wspaniale, ze pan do nas wpadl – powiedzial Zeglarz, sciskajac reke goscia.
– Dziekuje za wszystko.
Byly to ostatnie slowa, jakie obaj mezczyzni zdazyli powiedziec. Szofer wycelowal do nich ponad balustrada ceglanego murku i dwukrotnie pociagnal za spust; stlumione odglosy wystrzalow zlaly sie z odleglym halasem miejskim. Zeglarz upadl na plecy do wnetrza budynku; doradca Bialego Domu zlapawszy sie za piers, zatoczyl sie na futryne drzwi wejsciowych. Morderca okrazyl murek, wbiegl na schody i chwycil Stevensa akurat w chwili, gdy ten mial zwalic sie na ziemie. Z impetem lecacego pocisku chwycil go i cisnal przez drzwi do srodka, na cialo Zeglarza. Nastepnie zajal sie wewnetrzna strona framugi ciezkich, obitych stalowa blacha drzwi. Poniewaz wiedzial, czego szuka, odnalazl to bez trudu. Wzdluz gornej krawedzi biegl gruby przewod wpuszczony na koncu w sciane, pomalowany ta sama farba co futryna. Mezczyzna przymknal troche drzwi, podniosl reke z pistoletem i strzelil prosto w przewod. Nastapilo zwarcie, posypaly sie iskry: kamery systemu bezpieczenstwa zostaly wylaczone, wszystkie monitory zgasly.
Mezczyzna otworzyl drzwi, zeby dac wspolnikowi sygnal; nie bylo to konieczne, bo Europejczyk juz i tak przechodzil przez jezdnie. Wspial sie po schodach i wszedl do srodka, rozgladajac sie po foyer i zerkajac w strone drzwi na koncu korytarza. Razem uniesli z podlogi dywan, po czym Europejczyk wsunal jego skraj miedzy drzwi wejsciowe a futryne, tak by powstala kilkucentymetrowa szpara uniemozliwiajaca zatrzasniecie sie rygli. Teraz nawet jesli ktos wlaczylby zapasowy system bezpieczenstwa, nic by to nie dalo.
Stali w milczeniu, sztywno wyprostowani: obaj wiedzieli, ze jesli ktos moze ich wykryc, stanie sie to w ciagu najblizszych kilku sekund; rozlegl sie odglos drzwi otwieranych na pietrze a w chwile pozniej uslyszeli kroki i dystyngowany kobiecy glos:
– Kochanie! Wlasnie zauwazylam, ze zepsula sie ta przekleta kamera! Czy moglbys to sprawdzic? – Nastapila chwila ciszy; potem kobieta odezwala sie znowu. – A moze powiedz Jezuicie? – Ponownie nastala precyzyjnie odmierzona cisza. – Albo nie, nie zawracaj sobie glowy, kochanie. Sama powiem Dawidowi!
Dwa kroki. Cisza. Szelest materialu. Europejczyk patrzyl bacznie w strone schodow. Zgaslo swiatlo. Dawid. Jezuita… Mnich!
– Zalatw ja! – wrzasnal do szofera, a sam okrecil sie na piecie i wycelowal rewolwer w drzwi na koncu korytarza.
Mezczyzna w liberii rzucil sie do schodow, zeby wbiec na pietro; rozlegl sie strzal z broni duzego kalibru, bez tlumika. Europejczyk podniosl wzrok i zobaczyl, ze szofer trzyma sie za ramie, a jego uniform zalany jest krwia; w drugiej rece mezczyzna jednak wciaz sciskal pistolet i raz za razem pociagal za spust, celujac w gore schodow.
Drzwi na koncu korytarza otwarly sie gwaltownie i stanal w nich zaskoczony czlowiek w mundurze majora trzymajacy w rece skoroszyt. Europejczyk wypalil dwukrotnie; Gordon Webb z przestrzelona szyja wygial sie do tylu i padl rozsypujac wokol kartki. Czlowiek w czarnym deszczowcu podbiegl schodami do szofera: wyzej zobaczyl przewieszone przez balustrade martwe cialo kobiety o siwych wlosach; z jej glowy i szyi splywala krew.
– Wszystko w porzadku? Mozesz sie ruszac? – zapytal. Szofer przytaknal.
– Ta suka odstrzelila mi polowe ramienia, ale dam sobie rade.
– Musisz! – rozkazal Europejczyk, sciagajac pospiesznie deszczowiec. – Masz, zaloz. Chce miec Mnicha tu w srodku! Ruszaj!
– O Jezu!
– Carlos chce, zeby cialo Mnicha znajdowalo sie wewnatrz! Ranny niezdarnie naciagnal na siebie czarny deszczowiec i zszedl na dol. Ominal cialo Zeglarza i doradcy Bialego Domu, po czym ostroznie, walczac z bolem, przekroczyl prog i zszedl po schodkach na ulice.
Europejczyk obserwowal go, przytrzymujac drzwi; chcial sie upewnic, czy podwladny jest w stanie sprostac zadaniu. Okazalo sie, ze tak – szofer byl silny jak tur, tur, ktoremu sluzba u Carlosa gwarantowala zaspokojenie wszystkich jego zachcianek. Mial dosc sil, by wniesc cialo Dawida Abbotta do wnetrza domu z piaskowca, udajac – dla zmylenia ewentualnych przechodniow – ze pomaga isc starszemu czlowiekowi, ktory za duzo wypil. Potem musi jakos zatamowac sobie krwawienie, zeby jeszcze przewiezc cialo Alfreda Gillette’a na drugi brzeg rzeki i tam utopic je w bagnie. Ludzie Carlosa byli zdolni do takich wyczynow; wszyscy byli turami. Rozgoryczonymi turami, ktore znalazly sens zycia w sluzeniu swojemu przywodcy.
Europejczyk odwrocil sie i wszedl do foyer; czekalo go jeszcze jedno zadanie. Cos, co mialo doprowadzic do calkowitej izolacji czlowieka, ktory nazywal sie Jason Bourne.
Sukces byl wiekszy, niz oczekiwal. Mieszczace sie w budynku archiwum okazalo sie autentycznym skarbem. Znajdowaly sie tu akta z wszystkim szyframi i metodami kontaktow, jakich uzywal legendarny Kain. Teraz juz nie taki legendarny, pomyslal Europejczyk, zbierajac papiery.
Inscenizacja byla gotowa – cztery ciala ulozone w roznych pozycjach w przytulnej, eleganckiej bibliotece. Dawid Abbott skulony w fotelu, ze spojrzeniem otwartych oczu zdradzajacych szok; w poblizu jego stop Elliot Stevens; Zeglarz rozwalony na przenosnym stoliku z przewrocona butelka whisky w rece; Gordon Webb wyciagniety na podlodze, przyciskajacy kurczowo do ciala teczke. Ulozenie cial sugerowalo, ze akt przemocy, jaki rozegral sie w tym pokoju, nastapil zupelnie nieoczekiwanie – nagla strzelanina przerwala swobodna rozmowe.
Europejczyk w zamszowych rekawiczkach przechadzal sie, podziwiajac swoja sztuke. Tak, w istocie byla to sztuka. Odeslal szofera, wyczyscil kazda klamke, kazdy przelacznik, wszystkie lsniace drewniane powierzchnie. Teraz nadeszla pora na najwazniejsze pociagniecie. Mezczyzna zblizyl sie do stolu, gdzie na srebrnej tacy staly kieliszki do brandy, wzial jeden z nich i podniosl w gore do swiatla; tak jak przewidywal, nie bylo na nim najmniejszego sladu. Odstawil kieliszek, a z kieszeni wyjal male, plaskie pudeleczko z plastiku. Otworzyl je i wydobyl ze srodka pasek przezroczystej tasmy, ktoremu rowniez przyjrzal sie pod swiatlo. Byly. Wyraziste jak portret – do pewnego stopnia byly przeciez portretem.
Zostaly zdjete ze szklanki z woda mineralna, zabranej z biura Gemeinschaft Bank w Zurychu – odciski palcow prawej reki Jasona Bourne’a.
Europejczyk wzial do reki kieliszek i z cierpliwoscia artysty przylepil tasme na dolnej czesci naczynia, po czym oderwal ja. Jeszcze raz podniosl kieliszek do swiatla – odciski rysowaly sie w blasku lampy z matowa doskonaloscia.
Mezczyzna zaniosl kieliszek w rog biblioteki i upuscil na parkiet. Przykleknal, przygladajac sie odlamkom szkla; kilka z nich usunal, a reszte zmiotl pod zaslone.
Nie watpil, ze dobrze wykonal zadanie.
21
– Pozniej – powiedzial Bourne i rzucil walizki na lozko. – Musimy sie stad jakos wydostac.
Marie usiadla w fotelu. Przeczytala jeszcze raz artykul w gazecie, wybierajac poszczegolne fragmenty, powtarzajac je. Zupelnie sie wylaczyla, pochlonieta analiza, ktora wydawala jej sie coraz bardziej prawdopodobna.
– Jasonie, jestem juz pewna, ze ktos przesyla nam wiadomosc!
– Pogadamy o tym pozniej i tak jestesmy tu za dlugo. Za godzine ta gazeta bedzie w kazdym pokoju, a jutrzejsza prasa moze doniesc cos jeszcze gorszego. Nie czas na skromnosc; zwracasz, na siebie uwage, i w tym hotelu widzialo cie juz za duzo ludzi. Zbieraj sie.
Marie wstala, ale nie ruszyla sie z miejsca. Stala tak dlugo, az musial na nia spojrzec.
– O kilku sprawach porozmawiamy pozniej – odezwala sie zimno. – Chciales mnie zostawic, Jasonie, a ja musze wiedziec dlaczego.
– Mowilem juz, ze ci powiem – odparl niecierpliwie. – Przeciez chce, zebys wiedziala, wiec powiem. Ale teraz musimy sie stad zmyc. Pakuj sie, do cholery!
Przestraszyla sie nieco, najwyrazniej jego gniew zrobil na niej wrazenie.