zamazalem Dymitra Malanowa. Potem wsadzilem teczke pod pache i wyszedlem z pokoju. Irka ciagle jeszcze stala pod drzwiami lazienki, przyciskajac do piersi depesze. Kiedy przechodzilem obok niej, zrobila slaby ruch reka — moze probowala zatrzymac mnie, a moze podziekowac. Powiedzialem nie patrzac: 'Ide do Wieczerowskiego. Zaraz wracam'.
Po schodach szedlem powoli, stopien za stopniem, co chwila poprawiajac teczke, ktora bez przerwy wyslizgiwala mi sie spod pachy. Swiatlo na schodach nie wiadomo dlaczego nie swiecilo, bylo mroczno; panowala cisza, slychac bylo tylko, jak za otwartymi oknami pluszcze woda sciekajaca z dachu. Na podescie piatego pietra, tam gdzie niedawno calowalo sie tamtych dwoje, przystanalem i wyjrzalem na podworze. Ogromne drzewo polyskiwalo czarnymi wilgotnymi liscmi, podworze bylo puste, lsnily kaluze kostropate od kropel deszczu.
Nikogo nie spotkalem na schodach, tylko miedzy szostym i siodmym pietrem siedzial skulony na stopniach jakis malenki, zalosny czlowieczek, obok niego lezal szary, staromodny kapelusz. Obszedlem go ostroznym lukiem i chcialem isc dalej, na gore, kiedy nagle czlowieczek powiedzial:
— Niech pan tam nie idzie, Dymitrze Aleksiejewiczu… Stanalem i spojrzalem na niego. To byl Gluchow.
Wstal, podniosl swoj kapelusz, z trudem wyprostowal plecy, trzymajac sie za krzyz i wtedy zobaczylem, ze twarz ma wymazana czyms czarnym — blotem, a moze sadza — malenkie usta mocno zacisniete, jakby go cos bardzo bolalo, smieszne okulary siedza krzywo. Poprawil okulary i powiedzial, ledwie poruszajac wargami:
— Jeszcze jedna teczka. Biala. Jeszcze jedna kapitulacja.
Milczalem. Gluchow slabo uderzyl kapeluszem o kolano, jakby wytrzasajac kurz, nastepnie zaczal go czyscic rekawem. Tez milczal, ale nie odchodzil. Czekalem, co mi jeszcze powie.
— Wie pan — odezwal sie w koncu — kapitulacja zawsze jest nieprzyjemna. W poprzednim stuleciu podobno ludzie strzelali sobie w leb, byle nie kapitulowac. Nie dlatego, ze bali sie tortur albo obozu koncentracyjnego, i nie z obawy, ze zaczna sypac na torturach, po prostu bylo im wstyd.
— W naszych czasach to sie rowniez zdarzalo — powiedzialem. — I wcale nie tak rzadko.
— Tak, oczywiscie — latwo zgodzil sie Gluchow. — Oczywiscie. Przeciez czlowiekowi musi byc bardzo nieprzyjemnie, kiedy nagle zdaje sobie sprawe, ze jest zupelnie inny, niz sobie zawsze wyobrazal. Wciaz chce pozostac taki, jaki byl przez cale zycie, a to jest niemozliwe, jesli kapitulujesz. No i wtedy musi… Ale roznica jednak jest. W naszym stuleciu strzelaja sobie w leb ze wstydu przed innymi, przed spoleczenstwem, przed przyjaciolmi… A w zeszlym stuleciu strzelali do siebie, poniewaz bylo im wstyd przed soba. Rozumie pan, w naszych czasach nie wiadomo dlaczego panuje poglad, ze sam ze soba czlowiek sie zawsze dogada. Pewnie zreszta tak jest rzeczywiscie. Nie wiem, na czym to polega. Nie wiem, co sie stalo. Moze dlatego, ze swiat stal sie bardziej skomplikowany? Moze dlatego, ze teraz oprocz takich pojec jak honor i godnosc istnieje jeszcze mnostwo innych rzeczy, ktore moga sluzyc do samoutwierdzenia…
Spojrzal na mnie wyczekujaco, a ja wzruszylem ramionami i powiedzialem:
— Nie wiem. Byc moze.
— Ja takze nie wiem — powiedzial. — Wydawaloby sie, doswiadczony kapitulant, ilez czasu juz o tym mysle, tylko o tym i o niczym innym, ile niezbitych argumentow znalazlem… I niby sie juz uspokoilem, przekonalem sam siebie i nagle znowu sie odzywa… Oczywiscie dwudziesty wiek, dziewietnasty wiek — jest przeciez roznica. Ale rany zawsze zostaja ranami. Goja sie, zablizniaja, i czlowiek juz wlasciwie o nich zapomnial, a potem zmienia sie pogoda i przypominaja o sobie. Tak zawsze bylo, we wszystkich stuleciach.
— Ja rozumiem — powiedzialem. — Ja wszystko rozumiem. Ale przeciez sa rany i rany. Czasem bardziej bola te cudze…
— Alez na Boga! — wyszeptal Gluchow. — Ja w ogole nie o tym… Gdziezbym sie osmielil… Ja tylko tak sobie mowie. Prosze nie myslec w zadnym wypadku, ze ja pana powstrzymuje, ze cos panu radze… kto jak kto, ale ja… Wie pan, wciaz mysle… tacy jak my — co to wlasciwie takiego? Czy rzeczywiscie tak dobrze nas wychowala epoka i ojczyzna, czy tez przeciwnie — my — to atawizm, troglodyci? Dlaczego tak sie meczymy? Nie moge tego zrozumiec.
Milczalem. Gluchow niepewnym, ospalym ruchem wsadzil na glowe swoj zabawny kapelusz i powiedzial:
— No coz, zegnam pana, Dymitrze Aleksiejewiczu. Zapewne juz nigdy wiecej sie nie spotkamy, ale tak czy inaczej milo mi bylo pana poznac… I herbate pan swietnie zaparza…
Kiwnal mi glowa i zaczal schodzic na dol.
— Przeciez moze pan sciagnac winde — powiedzialem do jego plecow.
Nie odwrocil sie i nie odpowiedzial. Stalem i sluchalem, jak czlapie po stopniach, schodzac wciaz nizej i nizej, sluchalem do chwili, kiedy gdzies daleko w dole zaskrzypialy otwierane drzwi. Potem drzwi trzasnely i znowu zapadla cisza.
Poprawilem pod pacha teczke, minalem ostatni podest i trzymajac sie poreczy sforsowalem ostatnie stopnie. Pod drzwiami Wieczerowskiego przystanalem na chwile, nadsluchujac. Ktos tam byl. Mamrotaly jakies glosy. Nieznajome. Pewnie powinienem zawrocic i przyjsc pozniej, ale nie mialem na to sily. Trzeba bylo z tym skonczyc. I to skonczyc natychmiast.
Nacisnalem dzwonek. Glosy nadal mamrotaly. Odczekalem, znowu nacisnalem dzwonek i nie odejmowalem palca tak dlugo, az uslyszalem kroki i glos Wieczerowskiego zapytal:
— Kto tam?
Nie wiadomo dlaczego wcale sie nie zdziwilem, chociaz Wieczerowski zawsze otwieral drzwi wszystkim na swiecie, o nic nie pytajac. Jak ja. Jak wszyscy moi znajomi.
— To ja. Otworz.
— Poczekaj — odparl Wieczerowski i na jakis czas wszystko ucichlo.
Teraz juz nawet tych glosow nie bylo slychac, tylko gdzies daleko w dole ktos lomotal klapa zsypu. Przypomnialem sobie, ze Gluchow powiedzial mi, zebym tu teraz nie szedl. 'Niech pan tam nie idzie, Wormold. Chca pana otruc'. Skad to? Cos bardzo znajomego… Dobra, Bog z nim. A ja nie mam juz dokad isc. Ani czasu. Za drzwiami znowu uslyszalem kroki, szczeknal zamek i drzwi sie otworzyly.
Mimo woli cofnalem sie i zrobilem krok do tylu. Takiego Wieczerowskiego nie widzialem jeszcze nigdy.
— Wejdz — powiedzial ochryplym glosem i odsunal sie na bok, robiac mi przejscie…
ROZDZIAL 11
21…A wiec jednak przyniosles — powiedzial Wieczerowski.
— Bobek — powiedzialem i polozylem teczke na brzegu biurka. Wieczerowski skinal glowa i brudna dlonia rozmazal sadze po brudnym policzku.
— Oczekiwalem tego — powiedzial. — Co prawda, nie tak szybko.
— Czy jest tu ktos? — zapytalem.
— Nie ma nikogo — odpowiedzial. — Tylko my dwaj. My i Wszechswiat — spojrzal na swoje rece i skrzywil sie. — Daruj, ale jednak sie umyje.
Wyszedl, a ja usiadlem na oparciu fotela i rozejrzalem sie dookola. Pokoj wygladal tak, jakby w nim wybuchl ladunek czarnego prochu. Plamy czarnego kopciu na scianach. Cieniutkie nitki sadzy latajace w powietrzu. Jakis zolty, nieprzyjemny nalot na suficie. I nieprzyjemny chemiczny smrod, kwasny i gryzacy. Parkiet zeszpecony zweglonymi wglebieniami dziwacznego okraglego ksztaltu. I ogromne, zweglone wglebienie na parapecie, jakby ktos na nim rozpalil ognisko. Wieczerowski musial niezle uzyc.
Spojrzalem na biurko. Bylo zawalone papierami. Na srodku lezala otwarta jedna z ogromnych redaktorskich teczek Weingartena, druga lezala obok zawiazana tasiemkami. I jeszcze lezala na biurku staroswiecka, mocno zniszczona teczka w marmurkowej okladce z przyczepiona karteczka, na ktorej napisane bylo na maszynie: 'USA — Japonia. Wplyw kulturalny. Materialy'. I poniewieraly sie jakies kartki, zapelnione, jesli dobrze zrozumialem, elektronicznymi schematami, na jednym bylo napisane 'Gubar Z., a ponizej drukowanymi literami 'Feddingi'. A z boku lezala moja nowiutka biala teczka. Wzialem ja i polozylem sobie na kolanach.
Woda w lazience przestala szumiec i po malej chwili Wieczerowski powiedzial:
— Dima, chodz tutaj. Bedziemy pili kawe.
Jednakze kiedy wszedlem do kuchni, zadnej kawy tam nie bylo, a na srodku stolu stala butelka koniaku i dwa kieliszki niespotykanego ksztaltu. Wieczerowski zdazyl nie tylko sie umyc, ale i przebrac. Swoja wykwintna