marynarke z ogromna dziura wypalona nad gorna kieszonka i kremowe spodnie wymazane sadza zmienil na zamszowy miekki domowy garnitur. Bez krawata. Jego umyta twarz byla nienormalnie blada i dlatego wyrazniej niz zwykle ujawnily sie liczne piegi, pasmo mokrych rudych wlosow spadalo na ogromne guzowate czolo. I jeszcze cos niezwyklego bylo na jego twarzy oprocz bladosci. I dopiero kiedy sie uwaznie przyjrzalem, zrozumialem, ze ma osmalone brwi i rzesy. Tak, Wieczerowski uzyl jak pies w studni.

— Dla uspokojenia nerwow — powiedzial rozlewajac koniak. — Prosit!

To byl 'Achtamar', niezwykle rzadki na naszych szerokosciach ormianski koniak. Wypilem jeden lyczek i posmakowalem. Znakomity koniak. Wypilem jeszcze lyk.

— Nie zadajesz pytan — powiedzial Wieczerowski, patrzac na mnie przez szklo kieliszka. — To pewnie bardzo trudne. A moze nie?

— Nie — odpowiedzialem. — Ja nie mam zadnych pytan. Do nikogo. — Oparlem lokiec o swoja biala teczke. — Za to mam odpowiedz. I to tez — jedna, jedyna… Sluchaj, przeciez oni ciebie zabija.

Znanym ruchem uniosl w gore osmalone brwi i wypil troche koniaku.

— Nie sadze. Spudluja.

— W koncu trafia.

— A la guerre comme a la guerre — powiedzial Wieczerowski i wstal. — No tak. A wiec teraz, kiedy uspokoilismy nerwy, mozemy napic sie kawy i o wszystkim porozmawiac.

Patrzylem w jego przygarbione plecy, kiedy zrecznie manewrujac swoja aparatura, przygotowywal kawe.

— Nie ma o czym rozmawiac — powiedzialem. — Ja mam syna.

I moje wlasne slowa jakby wlaczyly we mnie jakis mechanizm. Od chwili, w ktorej przeczytalem depesze, wszelkie moje mysli i uczucia byly jakby znieczulone, a teraz nagle odretwienie ustapilo, wszystko ruszylo pelna para — powrocilo przerazenie, wstyd, rozpacz, poczucie bezsilnosci i jasno, nie do zniesienia, uswiadomilem sobie, ze dokladnie od tej sekundy miedzy mna a Wieczerowskim na zawsze legla nieprzekraczalna linia, z ognia i dymu, przed ktora zatrzymalem sie na cale zycie, a Wieczerowski pojdzie dalej poprzez wybuchy, dym i bloto niewiadomych mi bitew, zniknie w jadowitoszkarlatnej lunie, i bedziemy juz tylko witac sie skinieniem glowy, kiedy przypadkiem spotkamy sie na schodach… A ja zostane po tej stronie granicy razem z Weingartenem, z Zacharem, z Gluchowem — bedziemy pic herbate albo piwko, albo wodeczke, doprawiajac ja piwkiem, plotkowac o intrygach i zmianach personalnych, gromadzic forse na zaporozca, ze znudzeniem, bez ochoty, sleczec nad zaplanowanym tematem… Zreszta, nie zobacze juz nigdy wiecej ani Weingartena, ani Zachara. Nie bedziemy mieli sobie nic do powiedzenia i glupio sie nam bedzie spotykac, przykro patrzec na siebie, trzeba bedzie kupowac wodke albo portwein, przytepic wstyd, zeby nie mdlilo… Oczywiscie, zostanie mi jeszcze Irka, i Bobek bedzie zdrowy i caly, ale on juz nigdy nie wyrosnie na takiego, jakiego chcialbym wychowac. Dlatego, ze teraz juz nie bede mial prawa chciec. Dlatego, ze juz nigdy wiecej nie bedzie mogl byc dumny ze mnie. Dlatego, ze ja bede tym wlasnie ojcem, ktory 'tez mogl kiedys dokonac wielkiego odkrycia, ale ze wzgledu na ciebie…'. Niechaj bedzie przekleta ta minuta, kiedy w mojej skretynialej glowie urodzily sie te oblakane M-kawerny!

Wieczerowski postawil przede mna filizanke z kawa, sam usiadl naprzeciw i precyzyjnym, wykwintnym ruchem wlal do kawy resztki koniaku z kieliszka.

— Mam zamiar wyjechac — powiedzial. — Najprawdopodobniej rzuce instytut. Wyszukam sobie jakies dalekie miejsce, zapewne na Pamirze. Wiem, ze tam poszukuja meteorologow na sezon jesienno-zimowy.

— A co ty wiesz o meteorologii? — zapytalem tepo, a sam pomyslalem: Przed tym nie ukryjesz sie na zadnym Pamirze, i na Pamirze cie odnajda.

— Nie sadze, zeby to byla wielka filozofia — stwierdzil Wieczerowski. — Tam nie sa potrzebne jakies szczegolne kwalifikacje.

— No i bardzo glupio — powiedzialem.

— Co glupio? — zainteresowal sie Wieczerowski.

— Pomysl glupi — powiedzialem. Nie patrzylem na niego. — Jaki bedzie z tego pozytek, jesli ty, wybitny matematyk, zostaniesz dyzurnym synoptykiem? Myslisz, ze oni cie nie znajda? Jeszcze jak znajda!

— A co ty proponujesz? — zapytal Wieczerowski.

— Wyrzuc to wszystko do zsypu — powiedzialem, z trudem obracajac jezykiem. — I rewertaze Weingartena, i te cala 'Wymiane kulturalna', i to… — popchnalem do niego swoja teczke po gladkiej powierzchni stolu. — Wyrzuc wszystko i zajmij sie swoja robota!

Wieczerowski patrzyl na mnie w milczeniu przez potezne okulary, pomrugal osmalonymi rzesami, nastepnie nasunal na oczy resztki brwi i zatopil spojrzenie w swojej filizance.

— Przeciez jestes jedynym specjalista — powiedzialem. — Przeciez drugiego takiego nie ma w calej Europie.

Wieczerowski milczal.

— Masz swoja robote! — wrzasnalem, czujac, jak mnie cos sciska za gardlo. — Pracuj! Pracuj, do cholery! Po diabla sie mieszasz w nasze sprawy?

Wieczerowski dlugo i glosno westchnal, odwrocil sie do mnie bokiem, plecy i kark oparl o sciane.

— A wiec jednak nie zrozumiales… — powiedzial wolno i w jego glosie zabrzmialo absolutnie niestosowne zadowolenie z siebie. — Moja robota… — nie odwracajac glowy spojrzal na mnie rudym okiem. — Za moja prace juz drugi tydzien magluja mnie jak stara powloczke. Nie macie z tym nic wspolnego, moje biedne jagniatka, kotki- pieseczki. Ale jednak umiem panowac nad soba, co?

— Niech cie szlag trafi! — powiedzialem i wstalem, zeby wyjsc.

— Siadaj! — powiedzial surowo, i ja usiadlem.

— Wlej koniak do kawy — powiedzial, i ja usluchalem.

— Wypij — powiedzial, i ja oproznilem filizanke, nie czujac smaku.

— Kabotyn — powiedzialem — jest w tobie cos z Weingartena.

— Jest — zgodzil sie Wieczerowski. — I nie tylko z Weingartena. Z ciebie, z Zachara, z Gluchowa… Najwiecej z Gluchowa. — Ostroznie nalal sobie swiezej kawy. — Najwiecej z Gluchowa — powtorzyl. — Spokojnie zyc, za nic nie odpowiadac… Badzmy trawa i krzewami, badzmy woda i kwiatami… Zapewne irytuje cie, prawda?

— Tak — powiedzialem.

Wieczerowski skinal glowa.

— To naturalne. Ale nic na to nie poradzimy. Chce, bys pomimo wszystko zrozumial, co sie dzieje. Ty, mam wrazenie, wyobraziles sobie, ze zamierzam isc z golymi rekami na czolgi. Nic podobnego. Mamy do czynienia z prawem natury. Walczyc z prawami natury — glupio. A kapitulowac przed prawami natury — wstyd. W ostatecznym rezultacie rowniez glupio. Prawa natury nalezy badac, a po zbadaniu — wykorzystac. To jest jedyne mozliwe wyjscie. Tym wlasnie zamierzam sie zajac.

— Nie rozumiem — powiedzialem.

— Zaraz zrozumiesz. Przed historia z nami to prawo nie przejawialo sie w zaden sposob, w kazdym razie nic o tym nie wiemy. Chociaz moze nie przypadkiem Newton zajal sie komentowaniem Apokalipsy, a Archimedesa zarabal pijany zolnierz… Ale to oczywiscie tylko domysly… Nieszczescie polega na tym, ze prawo to przejawia sie w jeden jedyny sposob — poprzez nieludzkiej sily presje. Presje niebezpieczna dla psychiki i nawet dla zycia. Ale na to niestety nic nie poradzimy. Koniec koncow, to wcale nie jest takie rzadkie w historii nauki. Mniej wiecej to samo bylo przy badaniu radioaktywnosci, wyladowan burzowych i z nauka o wielosci zamieszkanych swiatow… Byc moze z czasem nauczymy sie odprowadzac ten nacisk w bardziej bezpieczne dziedziny, a nawet wykorzystywac w konkretnych celach… Ale teraz nie ma rady — trzeba ryzykowac — i znowu, wcale nie pierwszy raz w historii nauki. Chcialbym, abys zrozumial, ze w istocie rzeczy nic jakosciowo nowego i niezwyklego w naszej sytuacji nie zaistnialo.

— Po co mam to rozumiec? — zapytalem posepnie.

— Nie wiem. Moze bedzie ci lzej. A poza tym jeszcze chcialbym, zebys zrozumial — to nie na jeden dzien ani nawet na jeden rok. Mysle, ze nawet nie na jedno stulecie. Nie ma sie dokad spieszyc — powiedzial z usmiechem. — Przed nami jeszcze miliard lat. Ale zaczynac mozna, i trzeba, juz teraz. A ty… no coz, przyjdzie ci poczekac. Az Bobek przestanie byc dzieckiem. Az przywykniesz do tej mysli. Dziesiec lat, dwadziescia lat nie odgrywa tu zadnej roli.

— Jeszcze jak odgrywa — powiedzialem, czujac na swojej twarzy krzywy, wstretny usmieszek. — Za dziesiec lat bede kompletnie do niczego. A za dwadziescia lat bedzie mi juz zupelnie wszystko jedno.

Wieczerowski nie odpowiedzial nic, wzruszyl ramionami i zaczal nabijac fajke. Tak, oczywiscie, bardzo chcial

Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату