Bialoskorski parsknal krotkim, urywanym smiechem. Rozkaszlal sie, zacharczal, splunal krwia.
- Cos nie ma ochotnikow, Koltun - wydyszal szlachcic. - No, rozwiazcie mnie i bedzie po sprawie...
Znow zapadla cisza.
- Jak mnie nie puscicie, bede was, chlopy, za koniem wloczyl. A z ciebie, Koltun, chamie zatracony... Z ciebie skore zedre... Wiesz, jak to sie robi po moskiewsku? Ot, polewa wrzatkiem i lodowata woda na przemian, az skora odejdzie.
Zapadla cisza. Chlopi i mieszczanie odsuwali sie w tyl, spuszczali glowy. Tlum sie przerzedzil.
- Nikt sie nie zglasza?! - syknal Koltun. - Jak to? Tacyscie madrzy? Zaraza was! Toz to zboj i swawolnik. Jak go wypuscicie, bedzie na kupcow napadal, wioski i dwory palil. Chlopow wieszal i piekl na ogniu. Rece i nogi pila odrzynal... Puscicie go wolno? Darujecie mu, charakternikowi? On i tak tu wroci i wnet was wyreze!
Nikomu nie bylo w glowie nadstawiac karku.
- Wam nie karmazyny i zolc, nie indygo czy blekit, ale gowno na kapotach nosic! I to wam powiem - rozdarl sie Koltun - ze Dydynskiego na was trzeba!
- Ja pojade!
Z tlumu wystapil mlody szlachetka. Zupelny golowas, ktory tak na kaprawe oko Koltuna liczyl moze szesnascie, moze siedemnascie wiosen. Odziany byl w czerwonawy, splowialy zupanik z taniego falendyszu, przepasany czarnym, wyswiechtanym pasem, na ktorym wisial chudy trzos i batorowka, bedaca w uzyciu chyba jeszcze za krola Stefana. Bron miala dlugi jelec, szeroki, migdalowy kapturek i rekojesc opleciona poszczerbiona tasma. Szabla nie byla jednak zardzewiala, ale czysta i blyszczaca. Wydawalo sie, ze to jedyny majatek mlodego, biednego szlachetki, ktorego rodzice siedzieli zapewne gdzies pod Sanokiem, Sandomierzem czy Lwowem na splachetku ziemi lub ktorejs tam czesci kolokacyjnej wioszczyny, gdzie na pieciu szlachetkow przypadalo po pol chlopa. Mlodzieniec mial mila, rumiana twarz, ktorej nie zdazyly jeszcze zeszpecic blizny, slady pijanstwa i rozpusty. Gdyby mial warkocze, wygladalby calkiem jak nadobna dzieweczka.
- Slawetni mieszczanie Lutowisk - rzekl z namaszczeniem - jestem Janusz Gintowt, herbu Leliwa. Ja odwioze pana Bialoskorskiego do Przemysla.
- Mlodzi jestescie, panie - rzekl Moszko. - Nie podolacie...
- Ech, co mi tam! Nie moge patrzec, jak krzywda sie dzieje. Skoro nikogo w tym siole nie ma, kto by sie nie lekal wywolanca, tedy ja pojde! Kiedym z domu wyjezdzal, dziadus rzekl mi, cobym krzywdzicieli i lotrow karal, jako prawy szlachcic i rycerz, bo ze znamienitego rodu pochodze.
- Szlachetniscie, panie, ale sami jestescie. A jak wam Bialoskohski ucieknie?
- Gdziezby uciekl!
- Kto jescie odwazny, kto sie zglasia?!
Moszko powiodl wzrokiem po zgromadzonych na rynku ludziach. Nikt nie wystapil z tlumu, nikt sie nie poruszyl.
- Nie trzeba. - Gintowt podciagnal wyzej opadajacy pas. - Nie trzeba, slawetny czlecze. Sam pojde. Wy, zacni ludzie, juz dosyc zrobiliscie jak na swoj stan ubogi.
- Jjjjjja-a-a-a-a-a sie zgla-a-a-asza-a-a-m - wystekal jakis glos. Z tlumu wystapil bosy starowina z przechylona na bok glowa. Jego rece trzesly sie, podobnie jak broda. Z trudem belkotal slowa, a dokola rozchodzila sie mocna won gorzalki.
- Ty? - Koltun, obaj Zydzi i pozostali chlopi wytrzeszczyli oczy. - Ty, Hrehory, chcesz jechac?
W tlumie odezwaly sie smiechy. Hrehory zwany byl czesciej Horylka z prostego powodu: rzadko widywano go trzezwym. Zyl w Lutowiskach, odkad pamietali najstarsi ludzie. I odkad siegali pamiecia, zawsze pociagal gorzalke, spal w blocie i gnoju na mniejszym lub na wiekszym rynku. Nie wiadomo tylko, skad bral grosze i szelagi na coraz nowe kwaterki wodki osuszane pod plotami lub w podsieniach obu zydowskich szynkow w Lutowiskach.
- Ja czekal i cze-e-e-ekal. J-a-a-a-a... Wydel. Nikt nie wy-y-y-ystapil... My-y-y-y-yslalem, ty, Koltun, pojdziesz... A-a-a-ale nie chce-e-e-esz... No to ja... Mnie ni-i-i- i-ic nie zro-o-o-o-obi Bia-a-a-aloskorski.
- Nie wstyd wam, chlopy? - zakpil Moszko z Tyczyna. - Ziaden z was jajec nie ma! Do gorzialki toscie piehwsi, a gdy infamisa trzeba katu wydac, to stahy gorzialecznik wiecej ma ikhy!
Iwaszko splunal zamaszyscie na ziemie. Roztarl sline na proch.
- Idu! Trastia tebe mordowala, Zydu!
Jankiel otarl pot z czola. Iwaszko spojrzal na Janka.
- A ty co, grajku, zostajesz? Przecie twoja mac szlachcic chedozyl, to i fantazje powinienes miec panska!
- Ty muzykanta zostaw! - zakrzyknal Jankiel przestraszony, ze straci najlepszego grajka w Lutowiskach. -Aj waj! To talent! Talent samohodny. Ziai, co by na thakcie po dhodze skapial. Was, chamy, nie szkoda, boscie diabla wahci, ale muzykajle mojego dajcie spokoj!
- A ty? - Iwaszko spojrzal na Koltuna.
- Ide, ide. Inaczej nagrody i na swietego Marcina nie zobacze.
- Jak mamy ruszac, to szybko - powiedzial pan Gintowt. - Zaraz zrobi sie ciemno. Dziadus moj mawial, ze co sie do wieczora odwlecze, to do jutra uciecze.
Gintowt mowil prawde. Slonce juz sie przechylilo ku zachodowi, znizylo ku wierzcholkom Otrytu porosnietym wiekowymi borami. Cienie wydluzyly sie.
- Chochol, konie kulbacz! - pisnal Jankiel. - Suchanow dawajcie, dhyjakwi, wedzonki i gorzalki!
Gintowt podszedl do Bialoskorskiego, sprawdzil wiezy na rekach wieznia. Polozyl dlon na rekojesci szabli.
- Panie Gintowt - odezwal sie Bialoskorski - po kiego diabla chcesz byc bohaterem tej wioszczyny? Jutro lyki i chamy zapomna, kim byles... A pojutrze, gdy ranny pomocy bedziesz szukal, sakiewke oderzna i klonicami zatluka!
- Trudno to waszmosci zrozumiec, ale ktos musi bronic sprawiedliwosci...
Bialoskorski obrzucil uwaznym spojrzeniem chudopacholski zupan mlodego szlachetki, jego stara szable odziedziczona bodaj po pradziadach, znoszone buty, z ktorych lada moment mogla wyjsc sloma.
- Smialys, szaraku. Poniechaj mnie, a zyc bedziesz!
- Jakem z domu wyjezdzal, coby sluzby szukac - Gintowt usmiechnal sie tajemniczo - przyrzeklem rodzicielom slabszych bronic. No i prosze, ledwiem w pierwszej wiosce stanal, zaraz krzywdziciela zdybalem. To sie ucieszy dziadunio i rodziciele. A ty odpusc mnie, panie, po chrzescijansku. Ja do ciebie nic nie mam, jeno powinnosc wykonuje. Odpuscisz?
Bialoskorski zacharczal, a potem zaczal pluc krwia.
- Zaplace. Dobrze zaplace!
- Nic z tego.
- Do piekla pojdziesz ze mna. Zabiore cie na sam dol, tam gdzie osmy krag diablow.
Gintowt zbladl. Splunal, przezegnal sie, a potem odwrocil i odszedl do koni. A Bialoskorski nagle pomyslal, ze chyba skads zna oblicze mlodzika.
Zmrok zapadl szybciej, niz sie spodziewali. Ledwie wyjechali z Lutowisk i poczeli wspinac sie na porosniete lasem zbocza Ostrego, czerwone slonce przechylilo sie ku poloninom, znizylo ku stokom Bieszczadu. Za soba mieli doline, wioske, a za nia mroczny wal gor, wyraznie odcinajacy sie od plonacego szkarlatem nieba. To byl Otryt zarosniety bukowym i swierkowym lasem, a w dolinach miedzy jego zboczami zalegaly mgly. Znacznie dalej, za dolina Sanu, w ktorej rzeka pienila sie na skalnych glazach i kamienistych progach, wznosily sie posepne, tonace w lekkiej mgielce Dwernik i Smerek, szczyty werchowiny Wetlinskiej i Carynskiej. Teraz, wczesna wiosna, jeszcze okrywal je snieg, topniejacy z dnia na dzien pod coraz cieplejszymi promieniami slonca. Lasy ponizej posepnych grani byly szare i zielone, laki i zagajniki odznaczaly sie plamami zolci, czerni i szarosci, a strumienie zasilane topniejacym sniegiem splywaly w dol jak srebrzyste wstazki. Wiosna roku Panskiego 1608 nadeszla wczesnie. Juz pod koniec lutego stopnialy sniegi na polach, wysoko w gorze nawolywaly sie jastrzebie, ptaki wracaly z dalekich stron, a dzikie gesi ciagnely na polnoc kluczami.
Zatrzymali sie na kunak na Ostrym. Gintowt wyszukal na noc miejsce pod oslona trzech zrosnietych, powykrzywianych bukow. Dokola rosly wysokie, suche trawy; pierwiosnki, lilie i pelniki tulily platki do snu. Z dolin potokow - Czarnego i Gluchego, dochodzil tajemniczy szmer wody. Chlopi rozpalili szybko niewielkie ognisko, Horylka rozkulbaczyl konie, a Gintowt obszedl okolice z szabla w reku. Miejsce bylo dobrze osloniete i oddalone od drogi. Nikt nie powinien zobaczyc ich z traktu ani poczuc swadu z ogniska. Pomimo to jednak Gintowt postanowil byc ostrozny. Wszak w kazdej chwili kompania Bialoskorskiego mogla upomniec sie o swojego herszta.
- Hej, szaraczku, kaz mnie rozwiazac - rzucil hardo infamis, kiedy zsadzono go z konia i polozono przy ognisku. - Czas na wieczerze, a ja nie bede jadl z ziemi jak pies.
- A kto waszej mosci powiedzial, ze jadlo dostaniesz?
- To nie wiesz, ze wieznia trzeba po chrzescijansku wspomagac? Policza ci za to w niebie dobry uczynek, panie bracie. A gdy uciulasz ich wiecej, to zywcem do raju pojdziesz.
- Jak ja waszmosci rozwiaze - zatroskal sie Gintowt - to wasza milosc uciekniesz.
- Dam slowo.
Horylka, Koltun i Iwaszko wyciagneli juz z sakwy suchary, wedzonke, suszona kielbase i buklak z gorzalka. Zajadali je przy ogniu, krztuszac sie i bekajac.
Gintowt przezegnal sie.
- Dziadus mowil, coby nad krzywdzicielami litosci nie okazywac. Zwlaszcza nad takimi, co Najswietszej Panienki nie maja w powazaniu. Mysle jednak, ze waszmosci w Przemyslu ugoszcza godnie... ale na pewno nie tym, co by wasci w smak pojsc moglo. A wiec... dobrze. Posil sie z nami.
Gintowt wyciagnal pistolet Bialoskorskiego, podkrecil zamek i podsypal prochu na panewke.
- Koltun! Przetnij wiezy na rekach.
- Wasza mosc, to dyjabel - zaprotestowal chlop. - Wydusi nas wszystkich, gardla poprzegryza!
- Powiedzialem!
Glos mlodego szlachetki zmienil sie. Teraz byl grozny i bezlitosny. Koltun rad nierad posluchal - przecial nozem wiezy na rekach infamisa. Bialoskorski zasmial sie, usiadl, roztarl zdretwiale przeguby rak, a potem porwal peto suszonej kielbasy i zaczal zajadac ze smakiem. Gintowt usiadl na wprost niego. Mierzyl z pistoletu w wywolanca.
- Za co ty mnie, szaraczku, tak nie lubisz? - zapytal Bialoskorski z pelnymi ustami. - Nie wychedozylem ci dziewki, nie czynilem takoz sodomii z twoim