16. Castrum doloris

Do Chmielnika dotarli dwa dni pozniej. Baranowski, ktorego wiedli na koniu podwodowym, nie odezwal sie ani slowem. Nie modlil sie, nie skarzyl, nie unosil gniewem. Po prostu spogladal przenikliwym wzrokiem na Dydynskiego i eskorte.

Na Podolu byl spokoj. Nie napotkali po drodze zadnych swawolnych kup, watah czerni ani lewensow znad Dniestru. Wioski, futory i kozackie palanki byly opustoszale, miasta nie otwieraly bram nikomu. Jechali wiec przez jesienne braclawskie stepy, przemykali lasami, gdzie z debow, olch i brzoz opadaly ostatnie zlote liscie. Ogromne chmary ptactwa ciagnely na listopadowym niebie prosto ku miastu, jak zapowiedz przyszlych wojen, rzezi i niepokojow.

Az wreszcie dostrzegli miasteczko na stromym brzegu Bohu i od razu skierowali sie ku bramom. W Chmielniku panowal niezwykly ruch. Do miasta wchodzily wozy taborowe, po ulicach pedzili konni poslancy, a wszystkie gospody i karczmy zajete byly przez zolnierzy.

- My do jasnie wielmoznego hetmana wielkiego - rzekl Dydynski hajdukom w bramie. - Przywiezlismy znacznego jenca.

- Hetman juz w kosciele - pokiwal smutno glowa dziesietnik stary jak grzyb, pamietajacy chyba czasy buntu Nalewajki. - Przed oltarzem go znajdziecie.

Dydynski juz wiedzial... Juz zaczynal domyslac sie wszystkiego. Zabral ze soba Bidzinskiego, dwunastu pocztowych i poczal przebijac sie przez waskie uliczki ku kosciolowi Swietej Trojcy. Wkrotce dotarli na miejsce, zeskoczyli z koni. Rajtarzy z regimentu Denhoffa, ktorzy trzymali straz, przepuscili ich od razu. Dydynski wszedl do mrocznego wnetrza, przezegnal sie i poszedl, brzeczac ostrogami, ku glownemu oltarzowi.

Mikolaj Potocki, hetman wielki koronny, kasztelan krakowski, pan i dziedzic ukrainnych wlosci, lezal na podwyzszeniu okrytym aksamitem. I na diabla byla mu hetmanska bulawa, zaszczyty i dostojenstwa, skoro mial zamkniete oczy i smiertelna bladosc na twarzy. W zacisnietych do modlitwy dloniach sciskal krzyzyk.

Dydynski uklakl i schylil glowe. Oto byl kres jego wedrowki, koniec krwawego poscigu za Baranowskim. Wypelnil ostatnia wole hetmana, schwytal stolnika, uspokajajac Braclawszczyzne. Jednak nie mial jak powiedziec o tym kasztelanowi.

Schylil sie i pocalowal hetmana w pierscien.

- Wasza milosc niech bedzie spokojna - powiedzial cicho. - Mam Baranowskiego i zatroszcze sie o jego zdrowie.

Sklonil sie i ruszyl ku wyjsciu. Jednak gdy byl juz o kilka krokow od wielkich debowych wrot, jego uwage zwrocil mozny pan w karmazynowej delii zasiadajacy w jednej z law w otoczeniu licznej czeladzi. Dydynski zamierzal minac go i wyjsc, ale dwaj towarzysze pancerni w kolczugach zastapili mu droge, a potem wskazali na dumnego szlachcica. Janowi nie pozostalo nic innego, jak podejsc blizej i sie sklonic.

- Pan Dydynski z Niewistki - mruknal pogardliwie nieznajomy, nie patrzac na porucznika. - Rekodajny moczygeby Potockiego. Spozniles sie, panie... bracie. Hetman wielki juz w grobie, przy mnie teraz bunczuk i wladza. - Uderzyl szczerozlota bulawa w otwarta dlon.

Dydynski milczal. Wiedzial dobrze, ze lepiej bylo spotkac tutaj Chmielnickiego. Albo sotnie Zaporozcow, ktorzy od miesiaca nie mieli zadnej baby ani kozy. A moze nawet samego Belzebuba, ktory, nawiasem mowiac, bylby z pewnoscia mniej grozny od wyposzczonych Kozakow. Wolalby zobaczyc na lawie cara moskiewskiego, byle tylko nie Marcina Kalinowskiego, hetmana polnego koronnego, zacieklego wroga Mikolaja Potockiego. Porucznik nie watpil w to ani przez chwile, ze dumny magnat powetuje sobie teraz lata zatargow i klotni z hetmanem wielkim, zemsci sie za odsuniecie go od dowodzenia. Kalinowski nawet w obozie byl bardziej wielkim panem nizli wodzem. Jan wiedzial dobrze, ze znano go z niecierpliwosci, uporu, pychy i msciwosci. Ten mozny hetmanek nigdy nie sluchal nikogo, puszczal mimo uszu najlepsze rady, ponizal najstarszych zolnierzy i pulkownikow, a do rotmistrzow i starszyzny z pulku nieboszczyka hetmana Potockiego zywil zadawniona nienawisc.

- Coz masz mi do powiedzenia, mosci poruczniku? - odezwal sie Kalinowski. - Gdzie cie diabli poniesli? Gzic sie z molodyciami? Zydow i Ormian lupic?

- Scigalem pana stolnika braclawskiego. Z rozkazu nieboszczyka hetmana wielkiego koronnego.

- I przywiodles go?

- Jako zywo.

- Jestes glupcem, panie Dydynski, skoro posluchales tego moczygeby.

- Pan stolnik zlamal ugode z Kozakami.

- I wlasnie dlatego kazalem go uwolnic. Dydynski opuscil rece, wsparl sie pod boki i spojrzal chmurnie na hetmana polnego.

- Wasza milosc, to okrutny czlek, diabel podolski. On pogwalcil pakta, omal nie wywolal wojny. To szaleniec, rzeznik...

- Wojna lada dzien wybuchnie na nowo - przerwal mu Kalinowski. - Dlatego potrzeba mi takich wlasnie rzeznikow jak pan Baranowski. On zaprowadzi pokoj na Ukrainie. Wieczny pokoj. Sprawiedliwy pokoj.

- Nieboszczyk pan krakowski - powiedzial wolno Dydynski - uczynil mnie egzekutorem swej ostatniej woli. A brzmiala ona, aby na Ukrainie przestala lac sie krew. Baranowski nie wykonywal jego rozkazow. Jestem pewien, ze nie wykona ordynansow waszej mosci, o ile okaza sie sprzeczne z jego wola. I dlatego winien stanac przed sadem.

- Dosc tego! - wybuchnal Kalinowski. - Ja zdecydowalem i ja tu wydaje rozkazy! Baranowski bedzie uwolniony i wroci do choragwi. Rzeklem i nie zmienie zdania. Precz mi z oczu!

Dydynski sklonil sie i ruszyl do drzwi. W tej jednej chwili wszystko zostalo stracone, zaprzepaszczone. Jego szalenczy poscig, zdrady, zasadzki; testament Mikolaja Potockiego i jego ostatnia wola zostaly obrocone w proch, a marzenia Dydynskiego o wlasnej choragwi rozsypaly sie jak plewy na wietrze.

Ale wojna z Kalinowskim albo otwarta niesubordynacja mogly doprowadzic go tylko w jedno miejsce - na katowski szafot, a gdyby sprzyjala mu fortuna, mogly skonczyc sie jedynie wytrabieniem z wojska.

Wyszedl przed kosciol i odetchnal zimnym jesiennym powietrzem. To dziwne, ale Bidzinskiego i pocztowych nie bylo w poblizu.

- Gdzie moja czeladz? - zapytal ochryplym glosem pacholka. - Ludzie, ktorzy przybyli tu ze mna?

- Jego mosc pan hetman odeslal - skulil sie w uklonie sluga. - Mowil, ze wasza milosc nie potrzebuje juz pocztu.

Dydynski wskoczyl na kulbake. Sluzba Kalinowskiego pospuszczala glowy. Hajducy i pocztowi odwracali wzrok, unikajac jego spojrzenia.

17. W stepie szerokim

Czekali za bramami Chmielnika. Na trakcie do Janowa. Stali na poszerszenialych, spienionych koniach, w porwanych zupanach, w kolpakach i misiurkach swiecacych dziurami jak hajdawery proszalskiego dziada, ktorego dopadly dworskie psy. Dydynski widzial ich blade oblicza, szable, nadziaki i czekany. A z boku na wspanialym karym koniu warowal z buzdyganem w reku pan stolnik braclawski Jan Baranowski.

Czekali

Dydynski nie pokazal leku. Powoli dobyl szabli, wyprostowal sie w kulbace i jechal stepa wprost na wzniesione ostrza, smialo patrzac w oczy wisniowiecczykom; sam jeden przeciwko calej choragwi. A kiedy znalazl sie u celu, czerwona kula slonca zapadla sie gdzies w stepy, skryla za Bohem, za lasami i krwawymi polami Ukrainy.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×