- Nie mow, zes urodzony albo szlachetny.

- Zanim mnie postrygli w mantie, zwalem sie Iwan Holubko. Ja z bojarow kijowskich. U mene byla zona... Salomea Brynicka. W cerkwi my slub brali, pod koronami. A jak Chmielnicki sie zbuntowal, ukrylismy sie w Barze, ktorego potem Krzywonos dobyl. Czern wziela nas zywcem, a ze moja zona Laszka byla, tedy kazali mi ja i dzieci... pozabijac.

- Jezus Maria! - Dydynski przezegnal sie. - I uczyniles to?

- Gdybym tego nie zrobil, Kozacy wbiliby ich na pale. A tak przynajmniej smierc lekka mieli. A po tym, com uczynil, do mnichow przystalem.

Zapadla cisza.

- A ja - rzekl wreszcie Dydynski - zostalem wyslany, aby wymierzyc sprawiedliwosc Baranowskiemu. Ale ponioslem kleske...

- Nie pokonasz go, bracie. To bies zeslany za nasze grzechy. Uciekaj, prosze! Ty jestes inny. Tu za chwile bedzie pieklo!

Drzwi do cerkwi zamknely sie ze skrzypieniem. Dydynski chcial odejsc, pojsc miedzy krzyze. Ale nie zrobil tego. Wewnatrz, w swiatyni, uslyszal... glosy.

- Panie ojcze, panie ojcze - plakal jakis dziecinny glosik.

- Cicho, cicho, detyno - mruczal Baranowski.

- Boje sie, boje... - szlochal inny, jeszcze cienszy glosik. - Czy oni tu sa?!

- Kosy, kosy maja! Straszne...

- Nie trwozcie sie. Przecie jestem z wami.

- Oni zabija was, panie ojcze. Musicie...

Dydynski nasluchiwal zdjety groza. Przysunal ucho do drewnianych wrot, ale glosy przycichly.

W chwile potem drzwi otwarly sie na osciez. Na progu stal Baranowski. Wpatrywal sie w Hioba. Wolno podniosl reke z pistoletem...

- Nieeeee! - ryknal Dydynski. Za pozno!

Huknal strzal. Olowiana kula zdruzgotala czaszke mnicha, krew trysnela na malowidla, splamila sylwetki aniolow, zabarwila szkarlatem oblicze Chrystusa.

Wystrzal omal nie ogluszyl Dydynskiego. A poprzez dzwonki odzywajace sie w jego lbie porucznik uslyszal, jak gdzies za krzyzami, za zabudowaniami rodzi sie okrzyk, na ktorego dzwiek truchleli Kozacy, a chlopi padali na kolana na calej Ukrainie.

- Jarema! Jareeeemaaaaa!

Dydynski dopadl Baranowskiego. Chcial chwycic go za zupan pod szyja, ale rotmistrz zdzielil go w leb kolba pistoletu, odepchnal. Porucznik walnal poranionym bokiem w sciane, krzyknal z bolu, padl na kolana.

Widzial wszystko. Byl swiadkiem, jak wisniowiecczycy rabali mnichow szablami, bili czekanami i nadziakami, odrabywali wzniesione blagalnie dlonie poslusznikow, mordowali bez tchu, bez litosci, z okrutna wprawa zobojetnialego na wszystko zolnierza. Jak gonili mnichow konno wokol cerkwi, wylapywali ich na arkany. Ogladal proby oporu, gdy mnisi zwalili z kulbaki jednego z pocztowych, ktory wpadl miedzy krzyze, druzgocac przegnile dragi i slupy; widzial, jak potem mnisi rozsiekani zostali niemal na sztuki. Opor trwal krotko. Wnet na dziedzincu monasteru zostali sami ludzie Baranowskiego. I trupy pomordowanych, z ktorych jedne lezaly cicho i spokojnie w kaluzach krwi, a inne miotaly sie w smiertelnych drgawkach lub wpatrywaly szeroko rozwartymi oczyma w jesienne niebo.

- Uprzatnac scierwo, zetrzec krew, pochowac konie! -rozkazal Baranowski. - A wy do domow, do cerkwi. Czekac na znak, waszmosciowie.

Wnet uprzatnieto ciala, posypano piaskiem plamy krwi na placu i sciezkach wokol cerkwi. Potem pancerni pokryli sie w szopach, domach i stodolach. Dydynskiego pociagneli do stajni.

Nie czekali dlugo. Czerwone slonce ukrywalo sie juz za mglami i oparami po zachodniej stronie widnokregu, kiedy przed brama monasteru zalomotaly konskie kopyta. To byli Kozacy. Dydynski wyjrzal przez szpare w scianie i poznal ich od razu po szarych lub zielonkawych zupanach, splowialych switach i bekieszach.

Zaporoska czata wpadla na dziedziniec; nie widzac sladow walki, molojcy objechali cerkiew, a potem zawrocili za brame. Nie minela kwatera, kiedy z lasu doszedl do nich tetent kopyt, chrapanie wierzchowcow, brzeczenie munsztukow. Przez brame wjechaly ze dwie setki konnych. To nie byla piesza czern zbrojna w kije i kopyscie, ale Zaporozcy; jakas sotnia z Braclawia czy Kalnika. Wszyscy byli dobrze odziani, na zdobycznych kulbakach i lekach, z szablami, rusznicami, bandoletami zrabowanymi z arsenalow, dworow, zamkow i miast na Ukrainie.

Kozacy zatrzymali sie wokol cerkwi, nie wiedzac, co czynic. Nie bylo sladow walki, krwi, trupow. Zbici z tropu poczeli nawolywac mnichow, nie zdajac sobie sprawy z tego, ze po bierzmowaniu, jakie sprawily im polskie szable, czerncy bez trudu odpowiadali na glos Chrystusa, ale pozostawali glusi na zaporoskie wezwania.

Pierwszy wystrzal zabrzmial jak uderzenie gromu. Z cerkwi, z domow, sklepow i stajni wypadli ludzie rotmistrza z pistoletami i rusznicami w dloniach. Kozacy wrzasneli. Jedyne, co mogli jeszcze zrobic.

Towarzysze i pocztowni zlozyli sie do strzalu jak jeden maz. Dydynski uslyszal huk polhakow jazdy, gluchy grzechot rusznic i samopalow oznajmiajacy, ze pancerni poslali Kozakom olowianych pacholkow, ktorzy grzecznie, acz stanowczo sklonic mieli ich do zejscia z koni. Wystrzalom odpowiedzialo rzenie koni, wrzask przerazonych molojow, jeki rannych i umierajacych, kwik padajacych wierzchowcow.

W jednym mgnieniu oka pancerni wpadli na Kozakow z rohatynami w dloniach. Runeli na nich jak burza, kluli, zrzucali z koni, strzelali z przystawienia z pistoletow i garlaczy. Kozacy nie mieli szans. Scisnieci na dziedzincu, wcisnieci miedzy krzyze i soboty cerkwi, rozproszeni wokol klasztornych zabudowan, bronili sie rozpaczliwie, rabiac szablami, strzelajac z rusznic. Ich konie rzaly, wpadaly na krzyze, ploty i ogrodzenia, zrzucaly jezdzcow, wierzgaly i stawaly deba. A kiedy w rekach pancernych potrzaskaly sie rohatyny i spisy, panie barskie, staszowskie i sandomierskie zaprosily Kozakow do smiertelnego tanca.

Dydynski nie wiedzial nawet, kiedy skonczyl sie pogrom, a zaczela rzez. Pancerni polowali na Zaporozcow szukajacych schronienia w gumnach, stodolach, spichrzach i na dzwonnicy. Dobijali ich szybko, wyciagali za lby i oseledce z gnoju i stert siana. Uciekajacych do lasu dogonily konne czaty Baranowskiego, pozostalych lowiono pojedynczo i samowtor na arkany. Bitwa byla skonczona.

9. Veto!

Pokrwawionych, ledwie zywych jencow doprowadzono przed oblicze Baranowskiego. Rotmistrz niewiele czasu poswiecil zwyklym Kozakom. Kazal wyprowadzic ich za mury i powiesic bez zadnych ceregieli. Przy czym za owe ceregiele uznal przedsmiertna spowiedz czy modlitwe. W koncu nie raz powtarzal, ze Zaporozcy sa religiosus nullus, a cerkiew postawil na Siczy dopiero Chmielnicki; zatem dawanie im kilku chwil na pojednanie ze Stworca uwazal za marnowanie czasu i fantazji panow braci.

Cala uwaga rotmistrza skupila sie na dwoch najwazniejszych jencach. Jednym z nich byl mlody, urodziwy Kozak, podgolony wysoko, z oseledcem zakreconym wokol obu uszu, z dlugimi, nasmolowanymi wasami i zielonkawymi oczyma. Tak bylo pewnie jeszcze wczoraj, gdy dumny ataman wodzil molojcow, wzdychaly za nim molodycie i dworskie dziewki. Teraz jednak byl obity, pokrwawiony. Jego orli nos byl zlamany, a jedno oko wybili mu pancerni rotmistrza - czarna jama pokryta byla soplami zakrzeplej krwi. Lewe ucho zwisalo w strzepach, na glowie zastygly plamy posoki zmieszane z pylem i blotem. Trzeba mu jednak przyznac, ze dlugo nie dawal sie wziac zywcem, wiedzac dobrze, ze jego smierc z rak Lachow z pewnoscia bedzie dluga i bolesna. Jednak panowie bracia wisniowiecczycy mieli duza experiencje w dobywaniu zywcem hultajow i rezunow. I dzieki niej ataman zywy, choc zlamany, dostal sie w rece pana rotmistrza.

- Aleksandrenko! - Baranowski klasnal w rece jak ukrainny kniaz na widok najprzedniejszego natolijczyka z jego stada. - I na co ci to przyszlo, moj chlopcze? Nie lepiej bylo ostac rekodajnym u panow Potockich? Mialbys przyodziewek i talara na swietego Marcina. A teraz co? Zlotem juz kabzy nie nabijesz, a swietego Marcina zdaje sie, ze nie doczekasz. Choc moze i taki z ciebie molojec twardy, ze nawet tydzien na palu wytrzymasz. Bywaly takie przypadki. Nalewajko w Warszawie piec dni zdzierzyl, a kniaz Bajda Wisniowiecki w Stambule, swiec, Panie, nad jego grzeszna dusza, za luk zlapal i przed zgonem jeszcze pohancow nastrzelal.

Aleksandrenko splunal przez polamane zeby.

- Ja waszmosci prosze o smierc, nie o nauke.

- Zapewniam, ze to juz ostatnia nauka - pokiwal podgolonym lbem Baranowski - jakiej moge ci udzielic. Mosci panowie, wyprowadzcie kawalera przed klasztor, wezcie najwiekszy krzyz spod cerkwi i zastrugajcie z niego pal. A wysoki, aby pana sotnika godnie wywyzszyc.

Baranowski odwrocil sie do drugiego z pojmanych. To byl ihumen Atanazy. Kleczal i modlil sie.

- Dydynski!

Szlachcic patrzyl na ihumena. Zaczynal juz domyslac sie wszystkiego.

- Patrzaj, panie bracie, jak wielka jest w tutejszym ludzie nienawisc do szlachty. Oto prosiles mnie, abym oszczedzil monastyr. Zgodzilem sie. A kiedy mnisi podejmowali nas winem i jadlem, tenze blahoczestwy ihumen Atanazy sam pojechal do Olszanki po miody.

Figlarz z niego, mospanie, bo zamiast z lipcem z Kozakami wrocil. Chcieli nas mnisi spoic i z zasadzki wydac molojcom, aby nam lby zywcem pourywali. Oto wdziecznosc za twa laske, panie bracie.

- Milcz, dytko - rzekl Atanazy. - Pane, wybacz, ze nie starczylo nam sil, aby pokonac polskiego bisa. Wszystko poswiecilismy ku twej chwale: klasztor, zycie, bo ty, Pane, karasz i litujesz sie. Ale inni sie znajda, ktorzy naszego dziela dokonaja. I nie postanie juz dytko na progu twej cerkwi.

- Slyszysz, mosci poruczniku - rzekl Baranowski swiszczacym szeptem. - Pomnij jego slowa, zanim poprosisz mnie o laske po raz drugi. A teraz zetnij zuchwalca, ktory cie zdradzil, i badz mi bratem... Z twoja pomoca uspokoimy Ukraine na wieczne czasy.

Dydynski popatrzyl na ihumena, na Baranowskiego i reszte towarzystwa. Na trupy, krew, drzewa i krzyze ozdobione cialami powieszonych Kozakow. A chociaz za nimi huczal pozar, rzaly przestraszone konie, porucznik mial wrazenie, ze dokola uczynila sie zupelna cisza.

- Ubij popa! - rzucil przez zacisniete zeby Baranowski. - I witaj w kompanii! Sam widzisz, ze przegrales, panie bracie! Moja jest pomsta!

Dydynski polozyl dlon na rekojesci szabli.

- Nie zabije go. Nie jestem taki jak ty.

- Co takiego?! Odrab mu leb, zaraz! Tutaj!

- Nie! Dosc juz mam krwi!

- Panie Dydynski! - Baranowski wygladal na wscieklego. - Nie ma innej drogi przed toba, jak zostac naszym kompanem. Scinaj popa!

Dydynski wyrwal z pochwy szable i odrzucil ja.

- Veto!

Zobaczyli tylko blysk, a dopiero potem uslyszeli swist. Jeszcze nie przebrzmial im w uszach, gdy glowa Atanazego potoczyla sie po ziemi. Baranowski spojrzal na Dydynskiego, a jego oczy plonely gniewem.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×