Potem bylo pieklo. Baranowski szedl na poludnie, na Busze, Jampol i Jaruge. Tam w pogranicznych miastach Podola gniezdzili sie lewency, Kozacy i najgorsze rezuny, a zboje przetrzymywali swe lupy w palankach, ktore nie chcialy wpuscic polskich zalog. Rotmistrz znosil wioski, futory, miasteczka ogniem i mieczem. Pod Rusawa starl w stepach kupe chlopska, a jencow potopil w rzeczulce, bo nie starczalo juz drzew na szubienice; pomscil sie srogo na mieszkancach Sciany, ktorzy na wiosne nie chcieli wpuscic zolnierzy hetmana Kalinowskiego. Rotmistrz i jego ludzie, udajac sotnie zaporoska, wpadli na jarmark pod miastem, wyrzneli w pien chlopow, lykow i Kozakow. A kiedy przerazeni molojcy zamkneli bramy, otoczyli mury okropna palisada z wbitych na pale jencow.

Szli dalej - do Dniestru, do Jampola zniesionego fundatis przez wojsko pana pulkownika Lanckoronskiego na poczatku marca tego roku. Po drodze Baranowski palil i scinal, wieszal, mordowal i gwalcil. Czasem posylal pod miecz cale wioski, a innym razem kontentowal sie obcinaniem rak chlopom, ktorych podejrzewal o sprzyjanie Kozakom. Starczylo tylko, ze znalazl w wiosce jedna rusznice, pierscien herbowy pochodzacy ze szlacheckiego dworu, a w pol pacierza pozniej chlopi tancowali holubce na stryczkach, rzezili na palach, a ogien trawil strzechy chalup.

Dydynski byl polprzytomny z ran, trawiony dreszczami i goraczka, ledwie zywy z wyczerpania. Ale Baranowski nie dawal mu umrzec. Kazal lac porucznikowi w gardlo gorzalke, cucil go na popasach. I opowiadal.

Wspominal panow braci, ktorych zgubil bunt. Stolnik znal ich wszystkich - wiedzial, w jakiej wiosce czern spalila dwor z rodzina szlachecka, gdzie pilami Kozacy przecinali na pol matki i niemowleta, w jakim powiecie zrujnowali wioske mazowieckich osiedlencow; wspominal, jak mordowali szlachte, rozpruwali ciezarnym niewiastom brzuchy, wyjmowali dzieci i piekli na roznach, a czasem zamiast nich wkladali do brzucha szlachcianek dzikiego kota. Pamietal dobrze, jak chlopi okrecali sobie szyje dymiacymi trzewiami, dusili dzieci, zabijali ksiezy. Znal zdradliwe miasteczka, do ktorych chronila sie kiedys szlachta, a gdzie lyczkowie, zmowiwszy sie z Kozakami, wpuscili czern do miasta, wydali swoich panow na smierc, rzez i hanbe. I nie przepuszczal.

Nigdy.

Nikomu.

Wkrotce Dydynski zobojetnial na wszystko, zzyl sie z mordem, gwaltem, okrucienstwem. Nie przerazalo go wbijanie na pale, wiercenie oczu swidrami, wieszanie dzieci chlopskich, palenie rezunow w cerkwiach, rzezie w kozackich futorach i palankach. Az wreszcie, kiedy na Podolu nie bylo juz na kim sie mscic, Baranowski ruszyl na wschod, wzdluz Dniestru, starym traktem na Raszkow, idac obok pradawnych mogil i kurhanow, przez stepy, jary, skaly oraz urwiska.

Drugiego dnia marszu na jednej z gor po ruskiej stronie Dniestru napotkali stary monastyr. Bylo piekne jesienne popoludnie, a czerwone slonce znizalo sie ku linii stromych wzgorz nad brzegami rzeki, kiedy staneli w lesie nieopodal. Klasztor nie byl duzy. Drewniany parkan wzmocniony zasiekami i czestokolami otaczal czworobok zabudowan, dom monasterski i wystajace zza jego dachu omszale kopuly cerkwi zwienczone trzema prawoslawnymi krzyzami.

- Czerncy i popi - mruknal Baranowski. - Prowodyrzy buntu, najlepsi przyjaciele rezunow. Zaprawde beda dzisiaj tropariony odmawiac, a nas o laske prosic.

- Okaz litosc - rzekl Dydynski. - Toz to zwykli, pobozni czerncy.

- Tacy to spokojni mnisi jak ze mnie jezuita -usmiechnal sie zimno Baranowski. - Kiedy moim dziatkom chlopi glowy kosami scieli, do cerkwi je poniesli, przed carskimi wrotami postawili, a popi glowy swiecili i radowali sie, ze lackiego scierwa na Ukrainie nie bedzie.

- Czy to byli ci?

Baranowski namyslal sie przez chwile.

- Nigdy nie bylem zlym panem - rzekl ponuro. - Wiesz wasc, dlaczego ma familia pod noz poszla? Bo myslalem, ze poddani nigdy przeciw nam za miecz nie chwyca. Przeciez panszczyzny im dzien ustapilem, cerkiew Zydowi z arendy wydarlem, daniny odpuszczalem, chorych od roboty zwalnialem. I za to wszystko przyszli do mnie z kosami i siekierami, z popem na czele. My Lachiw choczemo riezaty - krzyczeli. A ja sie ciebie pytam, panie Dydynski, za co? Za co to uczynili? Com winien, ze mnie Pan Bog dal szlachectwo, ziemie i przywileje, ze ja od Jafeta pochodze, a oni od Chama i do wiecznej pracy sa przeznaczeni?

- Oszczedz monastyr - poprosil Dydynski. - Pan Bog ci w niebie dobry uczynek policzy. Grzechy odpusci.

- Dobrze! - zadecydowal Baranowski. - Mosci panowie, za mna!

Dopadli do bramy szybciej niz strzala wypuszczona z tatarskiego luku. Kiedy osadzili spienione konie przed potezna furta, uderzyl klasztorny dzwon. W chwile pozniej nad czestokolem zamajaczyly glowy mnichow.

- Slawa Bohu! - zawolal jakis glos. - A szczo wy za lude?!

- Otwierac, popy, schizmatyki, psie syny! - rozdarl sie pan Policki. - My zolnierze Chrystusowi! Pana Baranowskiego choragiew!

Mnisi naradzali sie przez chwile. Dydynski czekal na to, co sie stanie. Byl ciekaw, kiedy wyczerpie sie cierpliwosc pana stolnika; rozkaze brac szturmem monastyr, powywiesza poslusznikow i riasofornych na okolicznych drzewach, a ihumena powloczy za koniem, aby przysporzyc Kozakom kolejnego meczennika.

A jednak mnisi wykazali sie rozsadkiem. Brama otwarla sie na osciez. Jeden z czerncow wskazal im droge na dziedziniec. Wkrotce wjechali na rozlegly czworoboczny plac pomiedzy domem monasterskim, dworcem ihumena, stajniami, szopami i wozownia. Na jego srodku stala cerkiew - wyniosla, smukla, z bali ciosanych na zrab, zakonczonych jaskolczym ogonem. Byla zwienczona trzema krytymi gontem kopulami; wzniesiona na debowej przyciesi i kamiennym fundamencie. Swiatynia byla suto zdobiona. Pod obszernymi sobotami Dydynski zobaczyl freski i cerkiewne malowidla pokrywajace cale sciany. Ale nie to zwrocilo od razu jego uwage.

Krzyze... Prawie cale wzniesienie, na ktorym stala cerkiew, zwienczone bylo lasem prawoslawnych krzyzy. Symbole meki Panskiej staly grupami i w szeregach, jak wojsko w ordynku, jedne swiezo ociosane, inne sprochniale, przekrzywione, walace sie na ziemie, poprzerastane wyschla trawa. Bylo ich setki, a moze nawet tysiace. Dydynski nie wiedzial, po co przyniesiono je tutaj i ustawiono pod cerkwia, w jakim celu wbito je w czarna, krwawa ziemie Ukrainy.

Ihumen czekal przed domem monasterskim, otoczony gromadka mnichow w czarnych riasoforiach i mantiach, o obliczach ozdobionych dlugimi brodami.

- Witajcie, bracia - rzekl jeden z czerncow, nieco mlodszy od pozostalych, z ciezkim chrestem na piersi i posiwiala broda. - Chto z Bohom, tomu Boh dopomozet! Jam hieromnich Hiob, a oto - wskazal siwowlosego starca - nasz ihumen Atanazy. Witamy was w skromnych progach Spasa Izbawnika.

- Spotkalo cie wielkie szczescie, popie - prychnal Baranowski. - Za wstawiennictwem tego szlachcica - wskazal na Dydynskiego - nie spale wam tego smierdzacego kurnika. Ale - jego glos przeszedl w drapiezny szept - pamietaj, rezunie, ze moja laska na pstrym koniu jezdzi! Pozalujesz nam jadla, strawy i horylki, a - klne sie na tych waszych schizmatyckich swietych - zadyndasz na sznurze z twojej wlosienicy.

- My spokojni mnisi, pane - sklonil sie ihumen. - Pozwolcie nam poslac po miody. My w nich dawniej ksiazetom Czetwertynskim danine placilismy. Tu, w pol mili jest klasztorna pasieka. Miody w niej takie, ze i na ksiazecym dworze przedniejszych wasza milosc nie ujrzysz. Beczki sie lipca ostaly, przed Kozakami uchronione. A zacny to miod, w miesiacu lipniu zebrany z lip najprzedniejszych, srogi jak nektar niebianski, co go Pan Bog i apostolowie w niebie pijaja.

- Posylaj, i to szybko, bo jestesmy spragnieni - rzekl Baranowski.

- Dokad, suczy synu?! - warknal tymczasem Policki do Hioba, ktory chcial wycofac sie chylkiem. Uderzyl mnicha w twarz, popchnal w strone wierzchowca Baranowskiego, a potem chwycil go za brode, szarpnal i zgial prawie wpol. Rotmistrz wyrzucil nogi ze strzemion, zeskoczyl na plecy i kark mnicha i tym sposobem zszedl na ziemie.

- Teraz, popie - mruknal Baranowski - bedziecie giac chamskie karki przed panami, jako dawniej bywalo. A ktory nie dosc szybko zegnie, ten sto kijow wezmie, bo na pomoc i opieke buntownika Chmielnickiego nie macie co liczyc!

Dydynski nie ruszyl za Baranowskim. Postapil w strone cerkwi, stanal przed zawartymi wrotami, ale nie wszedl do srodka. Zatrzymal sie w sobotach, zapatrzyl na zrab pokryty pociemnialymi malowidlami. Prawie wszystkie przedstawialy sceny Sadu Ostatecznego; Chrystusa wydajacego wyroki na grzesznikow, jego etimasje, Raj, Marie adorowana przez grzesznikow, dobrego lotra. Widac, ze malarze pochodzili z Karpat albo z Rusi Czerwonej - gdzies spod Przemysla czy Sambora, bo na obrazie widniala polska smierc z kosa, a diably zabierajace do piekla grzesznikow i jezuitow poprzebierane byly w delie i szlacheckie zupany. Na srodku malowidla wil sie wielki czarny waz pokryty pierscieniami i wyciagajacy paszcze az do etimasji. Zwierz nie mogl zagrozic tronowi Chrystusa, bo odpedzali go stamtad aniolowie zaslaniajacy sie wielkimi prawoslawnymi krzyzami. Takimi samymi jak te wokol cerkwi.

Nie mam juz sil - pomyslal Dydynski. Wciaz wspominal to, co opowiadal mu Baranowski, okrutne mordy na szlachcie polskiej i ruskiej, spalone dwory, mogily po zmarlych. I - moze dlatego, ze byl slaby i chory - gdzies w glebi jego duszy poczelo pojawiac sie przekonanie, ze stolnik ma racje, a rozpetanego na Ukrainie oblednego kola mordu i odwetu nic juz nie zdola zatrzymac.

- Czemuz nie biesiadujesz, bracie?!

Dydynski drgnal. Obok niego stal hieromnich Hiob.

- Nie jestem z kompanii pana Baranowskiego. Pan rotmistrz bylby rad, gdybym stal sie taki jak on. Ale ja wciaz sie waham...

- Pan Baranowski zatracil sie w cierpieniu - rzekl cicho mnich. - Dobrze czynisz, nie idac jego droga, bowiem stracilbys niesmiertelna dusze. Tylko Jezus moze nas sadzic wedle milosci blizniego, a pan stolnik chce sprawowac ten sad juz na ziemi.

- Co to za krzyze?

- Przyniesli je nasi bracia. Dzwigali na wlasnych ramionach, przepraszajac za grzechy, wypelniajac zlozone Bohu przykazania czy dziekujac za okazana laske.

- Pewnie przybylo ich ostatnimi czasy - mruknal gorzko Dydynski. - Ile z nich postawiliscie waszemu Bogu w podziece za poderzniecie naszych gardel? Ile Chmielnickiemu za wyrezanie Lachow i parchow na swietej Rusi?

- Te krzyze maja moc odpedzania zlego. Nie moga byc stawiane ku chwale zlych uczynkow. Czesto rozdajemy je wsrod potrzebujacych, a chlopi zabieraja je w miejsca, gdzie czai sie didko i biesy: na uroczyskach pod Satanowem, na przekletej gorze; pod Kamionka i Raszkowem na mogilach pohanskich. I na rozstajach, gdzie upiory krew ludzka wysysaja. Jest tu nawet krzyz - pokazal brat Hiob - w intencji wiecznego spoczynku duszy kniazia Jaremy, co po smierci zmienil sie w upiora i przez wiecznosc bedzie nawiedzal Ukraine. Dydynski usmiechnal sie zimno.

- Jasnie oswieconego Jeremiego Korybuta pogrzebali w Sokalu rok temu. A potem ksiezna pani przewiozla cialo na Swiety Krzyz.

- Nikt ci tego nie powie, bracie, ale cialo kniazia zniklo. I na Swietym Krzyzu w opactwie go nie najdziecie. Jarema upiorem zostal po smierci... Za krew przelana, za pale i szubienice na Ukrainie.

- Milcz, popie!

- Pan stolnik byl jego sluga. Idzie ta sama droga co pan jego - do piekla. Jasnie wielmozny rotmistrz zaprzedal dusze diablu!

Baranowski zjawil sie przy nich jak duch. Dydynski drgnal, polozyl reke na szabli, a Hiob sie przezegnal. Ale rotmistrz nie zwrocil na nich uwagi. Otworzyl drzwi do cerkwi, wszedl do srodka. Dydynski spogladal za nim. Baranowski przeszedl przez pritwor i nawe, a potem ukleknal na amwonie przed oltarzem i poczal modlic sie z opuszczona glowa.

- Uciekaj! Uchodz poki czas! - wyszeptal Hiob.

- Dalem nobile verbum, ze nie zostawie pana Baranowskiego.

- Slowo szlacheckie? Zgubi nas ten honor... panie bracie.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×