- Witam, mosci panie Dydynski!

W komnacie panowal polmrok rozswietlany przez smolne szczapy i kaganki plonace na stole zastawionym dzbanami, antalkami i szaflikami z palanka. Z lawy podniosl sie pan Baranowski; szedl im naprzeciwko z roztruchanem w dloni. Byl sam. Bez czeladzi. Bez towarzystwa. Bez nikogo ze swej wilczej zgrai.

Zasadzka wisiala w powietrzu. Dydynski wiedzial juz, ze wpadli w diabelskie sidla. Nie pozostawalo mu nic innego, jak zachowac dobra mine do zlej gry - jak kostera, ktory zamiast wyznikow dostal do reki slabe kraiki i udaje, ze ma w rekawie zwycieskiego asa.

Z bliska pan stolnik braclawski nie wygladal jak diabel, o ktorym czern spiewala dumy i piesni. Jednak Dydynski wiedzial, ze czarty zstepujace na ziemie czesto wygladaly jak szlachta. Rotmistrz byl nieco nizszy od niego. Karmazynowy zupan z petlicami nosil z gracja pasujaca zarowno do moznego pana, jak i zawodowego oficyjera narodowego autoramentu. Na ramiona zarzucil dluga delie z wycieciem na szable, obszyta sobolami, spieta pod szyja zlota zapona wysadzana turkusami. Na glowie mial wilcza czapke z rozcinanym futrzanym otokiem i wystawnym trzesieniem, u ktorego nasady tkwil diament wielki jak kurze jajo.

Tak bylo kiedys, za dawnych lat zlotego pokoju na Ukrainie...

Dzis zupan Baranowskiego nosil zaledwie slady dawnej swietnosci. Byl splowialy, podarty, pokryty plamami zakrzeplej krwi, poznaczony sladami naciec, naderwany z lewego boku. Delia rotmistrza swiecila dziurami jak bekiesza najstarszego szlachetki z podlaskiego zascianka, przekazywana z pokolenia na pokolenie od czasow krola Stefana. Sobolowy kolnierz byl w strzepach, bron zniszczona, w zaponie brakowalo polowy klejnotow. Po sukni stolnika znac bylo dlugie lata wojny, nocy w stepie, rzezi, walk, podchodow i potyczek z Kozakami. Byla wyblakla rownie mocno co jego zmruzone slepia, z ktorych nie mozna bylo wyczytac zupelnie nic - ani okrucienstwa, ani tym bardziej litosci.

- Dobrze, ze jestescie - rzekl Baranowski, nie przejmujac sie wymierzonymi wen bandoletami. - Potrzeba mi wiecej ludzi do rozprawy z Aleksandrenka. Kozak nie slucha Chmiela, lupi dwory i morduje szlachte. Trzeba mu ukrecic leb.

- Jestesmy tu z rozkazania hetmanskiego - rzekl glucho Dydynski. - Masz waszmosc wracac z nami do obozu, gdzie czeka cie sad za niesubordynacje. Zloz szable, panie bracie, i chodz z nami po dobroci. Inaczej nie recze za twe zdrowie.

- Sad? Za co? Przeciez Rzeczypospolitej z calego serca sluze.

- Waszmosci sluzba to swawola. Wojna skonczona, mosci panie Baranowski, pakta bialocerkiewskie zawarte, a ty ciagle napadasz na Kozakow, strugasz im paliki, stawiasz szubienice. Nie moze tak byc!

- Ja tylko bronie szlachty przed rezunami, czernia, ktora chcialaby nam wszystkim szyje urezac. Kto to ma czynic? Jego mosc pan Potocki, ktory bulawy w garsci nie utrzyma? Hetman wielki, ktorego do wygodki musza pacholkowie nosic?

- Nie przyszedlem tu, aby z waszmoscia toczyc dysputy. Wybacz, mosci rotmistrzu, ale mam rozkazy, aby cie schwytac. Nie pozwole ci zamienic tej nieszczesnej krainy w pieklo, gdzie pospolu z Kozakami bedziemy sie smazyc.

- Lepiej, aby na Ukrainie chwast i pokrzywy rosly, nizli hultajstwo na szkode Jego Krolewskiej Mosci i Rzeczypospolitej mnozyc sie mialo - rzekl Baranowski z okrutnym usmiechem. - Grzeczniej, mosci panie Dydynski, bo nie jestes swoim ojcem, abys na mnie pokrzykiwal. A i szacunek winienes gospodarzom tego domu, za ktorych dusze pilem. Za panow Toporowskich, co ich czern klonicami i siekierami wybila, zywcem trzewia wyrywala i okrecala nimi szyje, a kiedy juz caly rod wygubili, trzy dni pili i radowali sie, ze Lachy pomerly. Dzieci ich na drzewie powiesili i w strzelaniu wprawiali sie z lukow...

- Dosc! - ucial Dydynski. - Oddaj, wasc, szable!

- Waszmosc zasmucasz mnie, panie Dydynski - rzekl wolno Baranowski. - Ale coz - nie jestes z Rusi, z Braclawskiego, z Zadnieprza, z Wolynia, jeno z kurnej chalupy spod Sanoka. Zawsze myslalem, ze odkad zapadla unia lubelska, szlachta z Malopolski, Kujaw i Mazowsza chetnie nadstawi karku za krzywdy panow braci z Ukrainy. Wszak kto sie za pacholkiem nie ujmie, ten sie o zone nie ujmie. A my, Rusini, gorsi widac dla was od czeladzi i rekodajnych, skoro za wyrzniete dzieci nasze, za pohanbione niewiasty, popalone dwory za szable chwytac nie chcecie. Pokazala juz szlachta koronna pod Pilawcami, ze lekka reka talary blaznom, trefnisiom rzuca i rownie lekko ucieka.

- Jest pokoj, panie bracie. Czas zapomniec krzywd.

- Pokoj bedzie wtedy, kiedy Chmielnickiego na palu zawiesimy, a czern do pluga i folwarkow wroci. A jesli nie beda chcieli wracac, tedy ich tam batozkami zapedzimy.

- Panie Bidzinski, zabierz ichmosci bron!

- Chcialem z toba po dobroci, panie Dydynski - rzekl z wyrzutem rotmistrz Baranowski. - Nie udalo sie. Szkoda.

Podszedl do okna.

- Stoj! - krzyknal porucznik. Nie zdazyl!

Jednym szybkim ruchem Baranowski zdusil plomien swiecy stojacej na parapecie.

Na dziedzincu padl strzal. Kula trafila w jedna z barylek pod kopytami koni...

Blysk porazil stojacych najblizej pancernych. Beczka wybuchla z hukiem, rozleciala sie na kawalki, raniac pobliskich towarzyszy, obalajac od podmuchu wierzchowce, zmiatajac z kulbak jezdzcow. Konie przysiadly z kwikiem na tylnych nogach.

- Stac, waszmosciowie! - ryknal jakis glos. - Stac i nie ruszac sie, a zywi bedziecie!

I zanim ktokolwiek zdolal rzec: amen, zmurszala palisada zaroila sie od zbrojnych. Konni, ktorzy wyrosli jak spod ziemi, wpadli do bramy, uzbrojeni w rusznice ludzie pojawili sie na dachach dworskich zabudowan i stajni. Piesi mierzyli do ludzi Dydynskiego z samopalow, konni czekali z szablami i rohatynami w dloniach.

- Nie ruszac sie, waszmosciowie! - powtorzyl ten sam glos. Nalezal do roslego szlachcica o posiwialych wasach, przyodzianego w postrzepiona, pokiereszowana kolczuge. - Jestescie otoczeni, a na dziedzincu pelno prochu. Dwa strzaly i do nieba cala choragwia pojdziecie!

Ktorys z towarzyszy przyskoczyl do najblizszego stosu beczek, pchnal barylke, odbil dno i zamarl przerazony. Ze srodka wysypal sie czarny proszek.

- Jezus Maria! Prochy!

Jeden strzal wystarczyl, aby rozrzucone na dziedzincu beczki eksplodowaly, rozrywajac na strzepy pancernych. Ludzie Dydynskiego zmieszali sie, zadrzeli, cofneli pod sciany dworu.

Dydynski i Bidzinski rzucili sie ku Baranowskiemu. Na prozno. Z trzaskiem pekly deski pawimentu, huknely wyrzucane w gore tarcice posadzki. Wyskoczyli spod nich ludzie w porwanych deliach, zupanach i rajtrokach, uzbrojeni w szable, czekany i rusznice. Jak wicher wpadli miedzy przerazona czeladz, obalili ich, zmietli, przydusili ostrzami szabel do sciany.

Dydynski byl szybszy.

Stal za rotmistrzem, trzymajac lewa reke na jego ramieniu. W prawej mial nabity pistolet. Dluga, gladka, wyczyszczona do polysku lufa dotykala podgolonego lba pana stolnika tuz za prawym uchem.

- Ani mi drgnij, panie Baranowski - wysyczal Dydynski - albo wychedozysz diablice w piekle.

- Brac go! - wykrztusil Baranowski. - Na co cze... Dydynski z trzaskiem odwiodl skalke. Ludzie spod choragwi rotmistrza zamarli w pol kroku.

- Chyba cie towarzystwo nie slyszy. Wolaj glosniej!

- Madrej glowie dosc dwie slowie. Wyjrzyj, wasc, na dziedziniec.

Dydynski rzucil krotkie spojrzenie przez okno. Jego choragiew stloczona wokol dworu byla jak w potrzasku. Na palisadzie zasiadali strzelcy, brama dworska byla zagrodzona przez jazde pana stolnika. Nie bylo stad wyjscia, chyba ze na cmentarz albo prosto do nieba.

- Idz, wasc, do drzwi - zakomenderowal Dydynski. - Jeden ruch i strzelam.

- Strzelaj. Polowa z was nie zostanie. Zapadla cisza.

- Zlapal Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za leb trzyma - podsumowal krotochwila Baranowski. - Co teraz?

- Ucisz sie, waszmosc. Mysle.

- Zalatwmy rzecz po kawalersku - mruknal stolnik. - Po co krew szlachecka rozlewac? Wyjdzmy na szable. Polozysz mnie, tedy sam z toba do obozu pojade. Ja poloze ciebie, tedy odstapisz i dasz mi ujsc calo. Zgoda?

Dydynski namyslal sie przez chwile.

- Jak zaprzysiegniesz.

- Na swiety krzyz. - Baranowski zlozyl dwa palce i przezegnal sie. - Mosci panowie! Daje nobile verbum, ze jesli imc pan Dydynski polozy mnie w pojedynku, tedy sam dobrowolnie wroce z nim do obozu koronnego.

- A jesli pan stolnik raczy mnie usiec - rzekl Jan - tedy slubuje, ze panu Baranowskiemu odejsc wolno spod dworu pozwole. Tak mi dopomoz Bog.

- Opuscic bron! - krzyknal Baranowski do swoich. - Zrobcie miejsce!

Zolnierze z obu choragwi odetchneli z ulga; opadly pistolety, czekany i palasze, zarzaly konie, ktorym poluzowano munsztuki, tu i owdzie rozlegly sie wiwaty.

- Zapraszam. - Baranowski zrzucil z ramion delie i ruszyl do sieni.

Wyszli na dwor. Byl juz zmierzch, wiec zapalono latarnie i maznice ze smola. Towarzystwo i pocztowi z obu choragwi pomieszali sie ze soba, ciagneli pod ganek, gdzie staneli kolem wokol swoich dowodcow. Dydynski dobyl broni, odpial pochwe z rapci, oddal czeladnikowi.

- Poczynaj, wasc.

Baranowski cial krotko, w piers, z nadgarstka. Jego husarska szabla z rozwartym kablakiem i szerokim paluchem brzeknela cienko, zderzajac sie z zastawa czarnej szablicy Dydynskiego. Porucznik wyprowadzil odpowiedz, odskoczyl i kiedy Baranowski cial z lokcia w piers, zaryzykowal przeciwtempo, chcac dosiegnac lba przeciwnika blyskawicznym uderzeniem z nadgarstka.

Niemal w ostatniej chwili rotmistrz przysiadl na pietach, uniknal ciosu, rzucajac sie w lewo, i jednoczesnie z calej sily chlasnal Dydynskiego skosnie, z podlewu.

Byl dobry! Porucznik ledwie zdazyl cofnac uzbrojona reke. Ostrze zabrzeczalo po kablaku, a Dydynski uswiadomil sobie, ze gdyby walczyl karabela lub wegierka, byc moze wlasnie stracilby wszystkie palce.

Zwarli sie znowu posrodku podworza. Ludzie z ich choragwi tloczyli sie dokola, krzyczeli, przygryzali wargi i wasy przy nieudanym ciosie lub zbyt pozno zlozonej zastawie. Dydynski poczul nagle, ze wszystkie oczy wlepione sa w jego przeciwnika, ze tutaj, na dziedzincu przed zrujnowanym dworem, nie ma ani jednej przyjaznej mu duszy; ze nawet jego podwladni sa po stronie stolnika braclawskiego.

A potem odczul na dobre sile Baranowskiego. Rotmistrz bil go bez tchu, uderzal to z lokcia, to z ramienia, zamiast zastaw stosowal zbicia, a po kazdym cieciu Dydynski mogl spodziewac sie odpowiedzi. Juz po kilku chwilach porucznik byl mokry, czul, jak pot scieka mu spod kolpaka, a reka dretwieje od uderzen przeciwnika. A przeciez byl synem najwiekszego rebajly na Rusi Czerwonej!

Baranowski bil szybko i strasznie. Zadawal ciosy, nie czujac zmeczenia. Dydynski sprobowal ciecia lukowego, polskiej czwartej, a w koncu zdesperowany, zziajany,

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×