14. Zloto ihumena

- Jasne wielmozne pany! - chlop Mykola zamiatal czapa podloge karczmy tak gorliwie, ze w powietrze wzbil sie oblok kurzu, popiolu i starych trocin. - Kozaki do klasztoru przyszli.

- Wywiesc chama za prog i powiesic! - Baranowski nawet nie podniosl wzroku znad kufla piwa. - A wczesniej dac dwiescie bizunow! Niech i czeladz ma ucieche.

Chlop nie dal sie tak latwo zbic z tropu.

- Jasne wielmozny panie dobrodzieju! - zawolal, zadziwiajac obecnych elokwencja. - Tys jest Bog jedyny z Trojcy Przenajswietszej. Szkoda dobrego powroza na moje chamskie gardlo, pane wielmozny!

Wymowiwszy te slowa, rzucil sie do stop pana, calujac zablocone baczmagi rotmistrza. Dobrze zrobil, bo pan Baranowski mial uszy w noskach podkutych butow, zwlaszcza w czasie rozhoworow z czernia i pospolstwem.

- Kozaki przyszly najprawdziwsze - skamlal chlop - rezuny, juchy przeklete. Zebym tak sczezl na galicka chorabe, jak lze. Ci sami, co nam futor zrujnowali. Wszyscy, taka ich mac - z jednej kurwy syny.

- Czy to nie ci z sotni Aleksandrenki, co sie tam od dwoch dni na strykach kiwaja?

- Kozaki przyszli po czerwone zlote i dukaty ihumena.

Baranowski wreszcie zdecydowal sie poswiecic nieco uwagi chlopu.

- Lajno tam jeno konskie zostalo i Kozakow scierwa. Caly monastyr przetrzasnelismy i wierzaj mi, chamie, wiecej robactwa na twoim kozuchu sie leze, niz talarow bylo w skrzyni ihumena.

- Jakze mialy tam byc, panie wielmozny, kiedy one calkiem gdzie indziej ukryte!

- Doprawdy? Gdzie?

- Najpierw wasza milosc nagrode mi przyobieca.

- W nagrode ocalisz zycie, bo nie kaze cie powiesic.

- Jeno wtedy z klasztornego skarbu wasza milosc ni szelaga nie zobaczy.

Baranowski zamyslil sie.

- Dobrze - rzekl. - Daje slowo, ze zostaniesz wynagrodzony stosownie do zaslug. A teraz gadaj, gdzie zloto!

- W pieczarach pod cerkwia - chlop sciszyl glos. - Kozaki tam poszli, wokol cerkwi jeno straze postawili. Slyszalem, ze skaly kuja. Beczek szukaja z czerwoncami, tymfami i talarami... A sa w nich i orty, sa szostaki, dukaty brandenburskie, sa portugaly nawet i floreny cale!

- To ilu mowiles jest tych Kozakow?

15. Zemsta

Wpadli na dziedziniec monasteru i zatrzymali sie, widzac konnych semenow otaczajacych cerkiew. Na widok choragwi Baranowskiego Zaporozcy zeskoczyli z koni, zlapali za rusznice i bandolety i poczeli zmykac do wrot.

- Za nimi! - krzyknal Policki. - Lapac!

- Staaaaac! - Baranowski zagrodzil im droge. - Do monasteru! To zasadzka!

Wnet kilkudziesieciu towarzyszy i pocztowych zeskoczylo z kulbak. Ile tchu w piersiach pobiegli ku domowi monasterskiemu. Zda sie, ze w jednej chwili wpadli do srodka, a juz w nastepnej wychyneli z drugiej strony budowli. Sprawdzili wszystko, przetrzasneli kazda izbe, zajrzeli na strych, wyrwali kilka desek z podlogi.

- Ani zywej duszy! - zameldowal Policki.

- Do cerkwi!

Pognali do drewnianej budowli i zeskoczyli z koni tuz przed sobotami. Ktos strzelil w drzwi, inni podbiegli do nich z toporami. Niepotrzebnie, bo wrota nie byly zawarte. Wystarczyly dwa solidne kopniaki, a otwarly sie z trzaskiem, odslaniajac ciemne wnetrze, rzedy ikon oraz pociemniale malowidla na scianach. Z mandylionu spogladal na nich z lekkim usmiechem Jezus Chrystus.

Towarzystwo rozbieglo sie po swiatyni. Pancerni zajrzeli w katy przedsionka i nawy; przez carskie i diakonskie wrota wpadli do altara, zatrzymali sie przed prestolem porabanym szablami, pokrytym zakrzeplymi plamami krwi. Na prawo od niego widnial otwor wyrabany w deskach podlogi. Kiedy spojrzeli pod nogi, dostrzegli kamienne schody prowadzace w dol, do katakumb.

- Tam sie ukryli! - mruknal Policki. - Waszmosciowie, kto pierwszy? Komu zloto milsze od glowy na karku?

- On pojdzie pierwszy. - Baranowski siegnal po pistolet, odwiodl skalke z trzaskiem i przystawil polhaka do lba chlopa, ktory przywiodl ich tutaj. - Chamie! Czas panskie odrobic. Ruszaj! - zakomenderowal i usmiechnal sie lodowato. - Zapracujesz na nagrode! A wasc - spojrzal na Polickiego - zostaniesz tu ze swoimi ludzmi!

Chlop poslusznie wstapil na schody. Za nim szedl Baranowski z pistoletem, dalej reszta towarzystwa, na koncu czeladz uzbrojona w rusznice.

Katakumby byly glebokie. Zapewne wykuto je w zamierzchlych czasach. Swiatlo pochodni wydobywalo z mroku stosy czaszek i kosci, zardzewiale miecze, szable i szlomy poniewierajace sie pod scianami. W licznych miejscach staly puste beczki i skrzynie, na scianach widac bylo slady po ogniu i kamienne paleniska. Widac katakumby wykorzystywane byly jako schronienie w czasie tatarskich najazdow.

Zeszli na dol i zatrzymali sie w duzej, wykutej w kamieniu sali. Byly stad az trzy wyjscia. Baranowski bez namyslu popchnal chlopa w strone najszerszego, a swemu namiestnikowi wskazal pozostale dwa. Rozdzielili sie. Szli przez zwaliska czaszek, mijali nisze wykute w skalach, w ktorych spoczywaly wyschniete, pokurczone ciala mnichow okryte resztkami porwanych lachmanow.

Gdzie byli Kozacy? Czyzby rozplyneli sie w labiryncie sal i korytarzy? Nikt nie strzelil do ludzi Baranowskiego, nikt nie przemknal za zalomem korytarza. A moze z katakumb bylo jakies ukryte wyjscie, ktorym uciekli molojcy?

A potem weszli do duzej, przestronnej komnaty. W scianach wykuto tu dziesiatki nisz, w ktorych zlozono kosci mnichow. Tuz obok pozolkle czaszki szczerzyly zeby do ludzi rotmistrza, na posadzce poniewieraly sie polamane piszczele, pomiedzy ktorymi przemykaly piszczace, wystraszone szczury.

Baranowski zatrzymal sie nagle, polozyl swa ciezka, stwardniala od szabli prawice na ramieniu chlopa.

- Panie Dydynski! Gdzie twoi ludzie?!

Chlop odwrocil sie szybko i zwinnie. Zerwal z glowy futrzana czape, oderwal przyprawiona brode, odslaniajac zarosniete oblicze pana Bidzinskiego, namiestnika hetmanskiej choragwi.

- Z umarlymi w grobach leza!

Z chrzestem kosci, z trzaskiem, stukotem rozlatujacych sie czaszek i piszczeli ozyly trupy w niszach. W jednej chwili truchla mnichow okryte starymi materiami podniosly sie, skoczyly na nogi; a zbrojni pacholkowie wytoczyli sie spod stosow czaszek i kosci. Inni zrzucili z siebie lachmany i wyskoczyli zza wyschnietych cial. Z trzaskiem odwodzonych kurkow trzydziesci luf spojrzalo prosto w oblicza ludzi Baranowskiego.

- Rzucic rusznice i szable, waszmosciowie! - rozlegl sie glos Dydynskiego, ktory strzasnal z siebie resztki szkieletu i poderwal sie na nogi. - Nie chcemy tu jatki! Wydacie rotmistrza i wszystko sie skonczy!

Zimny usmiech wykrzywil usta Baranowskiego.

- Oddaj, waszmosc, bron! - Dydynski wyciagnal reke. - Nie wystawiaj dobrych zolnierzy na smierc.

Rotmistrz ujal pistolet za lufe i postapil w strone porucznika. Usmiechal sie spekanymi wargami, szydzil wzrokiem ze swojego pogromcy. A potem, gdy poczul, ze Dydynski ujmuje za polhaka, pchnal znienacka i z calych sil uderzyl go rekojescia w brzuch!

Dydynski zgial sie wpol. Baranowski wypuscil z rak lufe broni i skoczyl ku wyjsciu.

Bidzinski strzelil... Niecelnie.

Kula gwizdnela Baranowskiemu tuz nad uchem, roztrzaskala pozolkla czaszke, zrykoszetowala od skaly z ogluszajacym gwizdem. Rotmistrz dopadl wyjscia korytarza i zamarl, gdy z mroku wyskoczylo trzech pocztowych z rusznicami. A potem, zanim zdazyli go dopasc, stolnik braclawski zawinal sie w miejscu, skoczyl w strone porucznika i chlasnal szabla w desperackim, smiertelnie niebezpiecznym cieciu!

Dydynski uchylil sie niemal w ostatniej chwili. Przysiadl na pietach, przeturlal sie w bok, uciekajac przed kolejnym ciosem. Uniknal plaskiego, niskiego pchniecia, przekoziolkowal nad ostrzem.

- Szabla!

Bidzinski cisnal mu bron. Dydynski schwytal ja w locie, jeszcze zanim dotknal ziemi, przeturlal sie, skoczyl na nogi i blyskawicznie zlozyl druga zastawe z niskiej pozycji. Ostrza zderzyly sie z brzekiem, gdy Baranowski wpadl na niego jak burza. Cial raz za razem: w piers, krzyzem, a potem - z blyskawicznego obrotu - wrecz. Sparowal odbicie Dydynskiego i rabnal wlew, a potem na odlew, z zamachu!

Dydynski odbil ciecie niemal w ostatniej chwili. Wytrzymal ataki przeciwnika, choc ciagle trzymal szable nisko, kulil sie na ugietych nogach i wyskakiwal do przodu jak wilk, ktory chce ukasic polujacego nan mysliwego, a potem odskoczyc na bezpieczna odleglosc, aby zmeczyc przeciwnika. Baranowski rabal wrecz, wlew, z podlewu, bez tchu. Bil z calych sil, nie zwazajac na odbicia i odpowiedzi.

A potem Dydynski odskoczyl w tyl, jednym ruchem zszedl z linii ciecia zadanego w piers, przemknal pod ostrzem i wyprowadzil przeciwtempo!

Baranowski dostal w leb. Stolnik zamarl. Dydynski poprawil w reke, z podlewu; szybko jak blyskawica.

Rotmistrz krzyknal krotko, szabla wypadla mu z reki. Przykleknal zamroczony na prawe kolano, a po twarzy pociekl mu strumyczek krwi.

Dydynski okrazyl go, podstawil pod gardlo naostrzone pioro szabli.

- Juz dosc, mosci panie - mruknal spokojnie. - Nie bawmy sie w pogrzeb stolnika, bo nie zabralem katafalku!

Baranowski nic nie rzekl. Osunal sie na kolana, wsparl na rekach. A wtedy jego ludzie rzucili bron.

- Tegom chcial! - mruknal Dydynski.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×