rozumiem, dlaczego wyciagnelam karte Kochankow tamtej nocy. Tulac to objawienie w sercu, zamknelam oczy i sprobowalam marzyc o niej, tak jak marzylam o Anouk w miesiacach przed jej urodzeniem, marzyc o malej obcej z rumianymi policzkami i blyskajacymi czarnymi oczami.
Kiedy sie obudzilam, Roux nie bylo, a wiatr znowu zmienil kierunek.
37
Sobota, 29 marca Wielka Sobota
Pomoz mi, pere. Czyz nie dosyc sie modle? Nie dosyc cierpie za moje grzechy? Wszak pokutuje przykladnie. W glowie mi sie kreci z glodu i braku snu. Czyz to nie jest pora odkupienia, gdy wszystkie grzechy sa odpuszczone? Srebro znow lsni na oltarzu, swiece pala sie w oczekiwaniu. Kwiaty po raz pierwszy od poczatku wielkiego postu ozdabiaja kaplice. Nawet ten pomylony swiety Franciszek ma wiazanke lilii, ktore pachna jak czyste cialo. Czekalismy tak dlugo ty, mon pere, i ja. Szesc lat od twojego pierwszego udaru. Juz wtedy nie odzywales sie do mnie. chociaz do innych mowiles. Potem w zeszlym roku drugi wylew. Mowia, ze nic do ciebie nie dociera, lecz ja wiem, ze udajesz, czekasz. Ockniesz sie w swoim czasie.
Dzisiaj rano znaleziono Armande Yoizin sztywna i usmiechnieta w lozku; jeszcze ktos, kto nam sie wymknal. Udzielilem ostatniego namaszczenia, chociaz ona by mi za to nie podziekowala. Moze juz tylko ja jeden czerpie pocieche z takich obrzedow.
Zamierzala umrzec tej nocy, zorganizowala wszystko w najdrobniejszych szczegolach – jedzenie, trunki, towarzystwo. Rodzine sprowadzila, zwodzac obietnicami, ze sie poprawi. Ta jej karygodna buta. Ona zaplaci, zapewnia mnie Caro, dwadziescia mszy, trzydziesci mszy. Niech sie ksiadz modli za nia. Niech sie ksiadz modli za nia. A ja wciaz jeszcze trzese sie z wscieklosci, nie moge odpowiedziec Caro powsciagliwie. Pogrzeb bedzie we wtorek. Wyobrazam sobie ja wystawiona na widok publiczny, lezaca w szpitalnej kostnicy z peoniami przy glowie i z tym usmieszkiem zastyglym na jej bialych ustach i ogarnia mnie nie litosc ani nawet nie zadowolenie, tylko straszna, bezsilna furia.
Oczywiscie wiemy, kto sie za tym kryje. Ta Rocher. Och, Caro opowiadala. Ta Rocher wywiera wplyw, mon pere, jest pasozytem, ktory wdarl sie do naszego ogrodu. Powinienem byl sluchac glosu instynktu. Wyrwac ja stad i usunac w momencie, gdy pierwszy raz ja zobaczylem -wszakze od poczatku przeszkadzala mi na kazdym kroku, i smieje sie ze mnie za swoim zaslonietym oknem wystawowym, szerzy zepsucie na wszystkie strony. Bylem glupcem, mon pere. W istocie moja glupota zabila Armande Yoizin. Zlo mieszka wsrod nas. Zlo usmiecha sie ujmujaco i przyodziewa sie w jaskrawe kolory. Gdy bylem dzieckiem, ze strachem sluchalem bajki o domku z piernika, o wiedzmie, ktora zwabiala male dzieci, aby je zjesc. Widze jej sklep, caly spowity w blyszczace papiery jak prezent czekajacy na rozpakowanie, i zastanawiam sie, ile osob, ile dusz ona juz skusila, tak ze nie ma dla nich odkupienia. Armande Yoizin, Josephine Muscat, Paul-Marie Muscat. Julien Narcisse, Luc Clairmont. Trzeba ja wyrwac z korzeniami. I tego jej bachora rowniez. W jakis sposob to moze sie udac. Na finezje za pozno, mon pere. Ja juz swoja dusze narazilem. Chcialbym miec znowu dwanascie lat. Usiluje przywrocic w sobie bestialstwo dwunastolatka, pomyslowosc chlopca, jakim kiedys bylem. Chlopca, ktory rzucil te butelke i zostawil sprawe za soba. Wszelako tamte czasy sie skonczyly. Powinienem byc sprytny. Nie moge kompromitowac mojego stanowiska. A przeciez jezeli nie sprostam…
Co zrobilby Muscat? Och, to brutal podly na swoj sposob. Lecz ujrzal to niebezpieczenstwo o wiele wczesniej niz ja. Co on by zrobil? Musze za wzor wybrac Muscata, te swinie, brutala chytrego jak swinia.
Co on by zrobil?
Festiwal czekolady juz jutro. Od niego zalezy jej sukces lub kleska. Za pozno na nastawienie parafian przeciwko niej. Wszak musze w ich oczach pozostawac bez skazy.
Za jej tajemniczym oknem tysiace czekoladek czeka na sprzedaz. Jajka, zwierzeta, wielkanocne gniazda owiniete wstazkami, bombonierki, kroliczki w falbankach z celofanu… Jutro sto dzieci obudzi sie na dzwiek wielkanocnych dzwonow i ich pierwsza mysla nie bedzie 'On zmartwychwstal!', tylko 'Czekolada!', 'Wielkanocne czekoladki!'. No i co, jesli zadnych czekoladek nie bedzie?
Ta mysl mnie obezwladnila. Przez sekunde goraco mi sie zrobilo z radosci. Sprytna swinia we mnie szczerzy zeby i podnosi ryj. Mozna by wlamac sie do jej donu, kwiczy. Tylne drzwi tam sa stare, zapewne zbutwiale. Mozna by je podwazyc. Wkrasc sie do sklepu z jakas maczuga. Czekolada jest krucha, latwo ja zmiazdzyc. Piec minut wsrod tych bombonierek by wystarczylo. Ona spi na pietrze. Chybaby nie slyszala. Zreszta zrobilbym to szybko. I moglbym sie zamaskowac, wiec nawet by mnie nie zobaczyla… Wszyscy by podejrzewali, ze to Muscat, jego zemsta. On wyjechal, nie zaprzeczy, a poza tym…
Mon pere, poruszyles sie? Bylem pewny przes chwile, ze reka ci zadrgala, dwa palce sie zgiely jak do blogoslawienstwa. Znowu ten spazm artylerzysty sniacego o dawnych bitwach. Znak.
Chwala Bogu. Znak.
38
Niedziela, 30 marca Wielka Niedziela
GODZINA CZWARTA RANO
Prawie nie spalem tej nocy. W jej oknie palilo sie swiatlo do godziny drugiej, a gdy zgaslo, nie odwazylem sie tam pojsc od razu, poniewaz mogla jeszcze nie spac w ciemnosciach. Drzemalem w fotelu przez dwie godziny, przy budziku nastawionym, aby nie zaspac, zbytecznym zreszta, poniewaz drzemalem czujnie. Mialem sny tak przelotne, ze slabo je pamietalem, nawet gdy budzilem sie z nich przerazony. Chyba snila mi sie Armande – mloda Armande, chociaz oczywiscie nie znalem jej w mlodosci – po lakach na tylach Les Marauds biegla w czerwonej sukni, miala rozwiane czarne wlosy. Czy moze to byla Yianne Rocher i one mi sie pomylily. Potem widzialem we snie pozar i w plonacej lodzi ladacznice z kochankiem i okropne czerwone brzegi Tannes, a potem ciebie, mon pere, z moja matka w starej kancelarii… Przesaczylo sie przez moje sny gorzkie winobranie tamtego lata i w koncu snilem, ze jak swinia ryjaca wsrod trufli przetrzasam raz po raz zgnile delikatesy i objadam sie, objadam.
O czwartej wstaje z fotela. Drzemalem w ubraniu, lecz bez sutanny i koloratki, Kosciol bowiem nie mial nic wspolnego z ta sprawa. Zaparzam sobie bardzo mocna kawe i jej nie slodze, chociaz formalnie moja pokuta sie skonczyla. Powiadam: formalnie. W glebi serca wiem, ze Wielkanoc jeszcze nie nadeszla. On jeszcze nie zmartwychwstal. Zmartwychwstanie, jesli uda mi sie dzisiaj wypelnic moja powinnosc.
Widze, jak drze. Jem suchy chleb dla kurazu. Kawa jest goraca i gorzka. Obiecuje sobie, ze gdy wykonam swoja powinnosc, zjem porzadne sniadanie: jajka na szynce, slodkie bulki od Poitou. Na mysl o tym slina naplywa mi do ust. Wlaczam radio, kanal z muzyka klasyczna. 'Owce bezpiecznie pasc sie moga'. Usmiecham sie cierpko. Nie czas teraz na pastoralki. To jest godzina swini, chytrej swini. Wylaczam te muzyke.
Jest za piec piata. Za oknem przeblyskuje pierwsze swiatlo na horyzoncie. Mam mnostwo czasu. Wikary bedzie tu o szostej, aby wydzwonic wielkanocny kurant. Czasu az nadto na moje potajemne przedsiewziecie. Wkladam kominiarke, ktora odlozylem specjalnie na te okazje. Przegladam sie w lustrze: wygladam inaczej, niepokojaco. Sabotazysta. To sprawia, ze znowu sie usmiecham. Usta takie brutalne i cyniczne. Nieomal mam nadzieje, ze ona mnie zobaczy.
Po PIATEJ DZIESIEC
Drzwi nie sa zamkniete na klucz. Wprost nie wierze swojemu szczesciu. Tak dalece ona jest pewna siebie, tak bezczelnie przekonana, ze nikt jej sie nie oprze. Odrzucam gruby srubokret, ktorym mialem drzwi wywazyc, juz moge oburacz trzymac palke – kawal jakiejs belki sufitowej, mon pere, pozostalosc z bombardowania w czasie wojny. Drzwi otwieraja sie, panuje cisza. Tu rowniez nad tymi tylnymi drzwiami kolysze sie czerwony woreczek. Zrywam go i rzucam pogardliwie na podloge. Rozgladam sie od drzwi, jeszcze sie nie orientujac w terenie. Zmienila sie ta dawna piekarnia, a w kazdym razie zaplecze mniej mi bylo znane niz sam sklep. Tylko slaby odblask swiatla lsni na kaflach i rad jestem, ze pomyslalem o zabraniu latarki. Zapalam ja teraz. Na chwile prawie mnie oslepia biel emaliowanych blatow, zlewu, starych piecow jasniejacych ksiezycowo w waskim promieniu latarki. Zadnych czekoladek tu nie ma. Oczywiscie. Tutaj to tylko miejsce przygotowan. Wyobrazalem sobie jej niechlujstwo: rondle i talerze niepozmywane, spietrzone w zlewie, i dlugie czarne wlosy w masach tortowych, a tymczasem ona jest bardzo schludna; rzedy rondli wedlug wielkosci stoja na polkach, miedziane z miedzianymi, emaliowane z emaliowanymi, porcelanowe salaterki dogodnie nizej i inne utensylia – lyzki, patelnie – wisza na pobielonych scianach. Na starym stole stoi kilka kamiennych naczyn do pieczenia chleba. Posrodku stolu wazon z rozczochranymi zoltymi daliami rzuca kepe cieni przed siebie. Z jakiego powodu te kwiaty rozniecaja moj gniew? Jakie ma prawo ona do kwiatow, gdy Armande Yoizin lezy martwa? Swinia we mnie, szczerzac zeby, wywraca wazon na stol. Niech Muscat mna kieruje po swojemu. Potrzebna mi jego srogosc do zadania, ktore mam wykonac.
Po PIATEJ DWADZIESCIA
Czekoladki z cala pewnoscia sa w sklepie. Na palcach przechodze przez kuchnie, otwieram grube sosnowe drzwi i juz znajduje sie we frontowej czesci domu. Z lewej strony sa schody prowadzace do mieszkania. Z prawej sklep: lada, polki, gabloty, pudelka… Zapach czekolady, chociaz wiedzialem, ze bedzie, wprost napada na mnie. W mroku wydaje sie spotegowany, tak ze chwilowo sam jest mrokiem, otacza mnie jak chmury gestego brazowego pylu, zdlawia mysli. Promien latarki przesuwa sie po kisciach kolorow, metalicznie lsniacych papierkach, wstazkach, iskrzacych sie klebkach celofanu. Jaskinia skarbow wszedzie wokolo. Przebiega mnie dreszcz. Jestem tutaj, w domu czarownicy, niewidoczny intruz. Moge dotykac jej rzeczy w sekrecie, gdy ona spi… Cos mi kaze zobaczyc okno wystawowe, zerwac te zaslone z papieru i byc pierwszym… Absurd, skoro zamierzam zniszczyc tu doslownie wszystko. Wszelako tego nakazu uslucham. Stapam cicho na gumowych podeszwach, ciezka palke trzymam w opuszczonej rece. Mam mnostwo czasu. Dosyc, aby zaspokoic ciekawosc. Poza tym jest to moment zbyt cenny, napawania sie nim nie bede sobie zalowal.
WPOL DO SZOSTEJ
Bardzo ostroznie odchylam papier zaslaniajacy to okno. Troche szelesci, wiec nasluchuje, czy na gorze nie zaczyna sie ruch. Cisza. Latarka oswietlam wystawe i przez chwile prawie nie pamietam, po co tu przyszedlem. Ta wystawa jest zdumiewajaco bogata, owoce glace i kwiaty z marcepana, gory z czekoladek w roznych ksztaltach i kolorach i kroliki, kaczki, kury, kurczeta, armie dawnych Chin i nad tym wszystkim figura kobiety trzymajacej w zgrabnych brazowych rekach pek czekoladowych klosow pszenicy. Szczegoly sa pieknie oddane, jej wlosy z ciemniejszej czekolady, oczy z ciemnej nalozonej na twarz z bialej. Czekolada pachnie przemoznie, ten tresciwy zapach slodycza przenika do gardla. Czekoladowa zniwiarka usmiecha sie polgebkiem, jak gdyby dumala o tajemnicach.