czerwonawo na mojej dloni. Jedna dla Anouk – a ta druga? Instynktownie siegnelam mysla w to miejsce we mnie, to tajemne miejsce, ktorego jeszcze w pelni nie ujawnilam nawet sobie.
Anouk opiera lekko glowe o moje ramie. Czytam jej glosno, a ona, prawie zasypiajac, grucha do Pantoufle'a. Niewiele o Pantoufle'u slyszalysmy w ciagu paru ubieglych tygodni, usunelo go w cien bardziej namacalne towarzystwo do zabawy. To znamienne, ze wrocil, gdy powinien wrocic, teraz kiedy wiatr sie zmienil. Cos we mnie czuje nieuchronnosc zmiany. Moje podbudowane fantazja starania, zeby osiedlic sie w Lansquenet na stale, rozpadly sie jak zamki z piasku, ktore kiedys budowalysmy na plazy, czekajac na przyplyw. Nawet bez przyplywu takie zamki nie przetrwaja w sloncu; nazajutrz prawie ich juz nie ma. Troche mnie ta nieuchronnosc gniewa, troche boli. A jednak pociaga mnie zapach karnawalu, ten silny wiatr, goracy wiatr z… Skad to bylo? Z poludnia? Ze wschodu? Z Ameryki? Z Anglii? To tylko sprawa czasu. Lansquenet ze wszystkim, z czym mi sie kojarzy, zatraca juz realnosc, uchodzi juz z pamieci. Ta maszyneria juz staje, mechanizm ucichl. Moze, jak podejrzewalam to od poczatku, Reynaud i ja zazebialismy sie niczym tryby, rownowazac swoj wplyw, wiec bez niego moja obecnosc nie ma celu.
O cokolwiek w tym chodzilo, Lansquenet juz mnie nie potrzebuje. Czuje zadowolenie tego miasteczka, w ktorym nie ma dla mnie miejsca. W domach wszedzie pary sie kochaja, dzieci sie bawia, psy szczekaja, telewizory hucza. Bez nas. Guillaume glaszcze swego psa i oglada 'Casablanke'. Luc sam w swoim pokoju na glos czyta Rimbauda, wcale sie nie jakajac. Roux i Josephine we dwoje
w swoim swiezo pomalowanym domostwie po trochu wzajemnie sie odkrywaja. Radio-Gascogne dzis wieczorem nadalo audycje o festiwalu czekolady po dumnej zapowiedzi: 'Festiwal w Lansquenet-sous-Tannes, urocza miejscowa tradycja'. Turysci nie beda tylko przejezdzac przez Lansquenet w drodze do innych miejscowosci. Niewidoczne dotad miasteczko umiescilam na mapie.
Wiatr niesie zapach ozonu i smazeniny, promenady nadmorskiej w Juan-les Pins, nalesnikow i olejku kokosowego, i wegla drzewnego, i potu. Tyle miejsc czeka, zeby wiatr sie zmienil. Tyle ludzi w potrzebie. Jak dlugo tym razem? Szesc miesiecy? Rok? Anouk wtula twarz w moje ramie i trzymam ja za blisko, za mocno, bo na pol sie budzi, mamrocze z pretensja. La Celeste Praline znow bedzie piekarnia. Czy moze bedzie confiserie-patisserie z guimauves zwisajacymi z sufitu jak sznury pastelowych kielbasek i z pudelkami pain d'epices opatrzonymi powielonym napisem Souvenir de Lansquenet-sous-Tannes. Przynajmniej mamy pieniadze, az nadto pieniedzy, zeby zaczac gdzies indziej. W Nicei, moze w Cannes, Londynie czy w Paryzu. Anouk mamrocze przez sen. Ona tez to czuje.
A jednak posunelysmy sie naprzod. Juz nie dla nas bezimiennosc pokoi hotelowych, mruganie neonu, przenoszenie sie z polnocy na poludnie, ilekroc tak nakazuje odkryta karta. Wreszcie stawilysmy czolo, Anouk i ja, Czlowiekowi w Czerni, zobaczylysmy, czym on jest; glupiec dajacy sie nabrac samemu sobie, przebieraniec karnawalowy. Nie zostaniemy tu na zawsze. Ale moze on wybrukowal nam droge do miejsca, gdzie zostaniemy. Moze w jakims nadmorskim miescie. Albo w wiosce nad rzeka z polami pszenicy i winnicami. Nasze imiona sie zmienia. I nazwa naszego sklepu tez bedzie inna. Moze La Truffle Enchantee. Albo Tentation Divines ku pamieci Reynauda. I tym razem mozemy wziac tak duzo z Lansquenet ze soba. Trzymam prezent Armande na dloni. Te monety sa ciezkie, masywne. Zloto jest czerwonawe, prawie jak wlosy Roux. I znow zastanawiam sie, skad Armande wiedziala. Jak daleko mogla siegac wzrokiem? Jeszcze jedno dziecko – nie bez ojca tym razem, chociaz on nigdy o tym sie nie dowie. Zastanawiam sie, czy ona bedzie miala jego wlosy, jego oczy koloru dymu. Nie watpie, ze to bedzie dziewczynka. Nawet wiem, jak dam jej na imie.
Wszystkie inne sprawy mozemy zostawic za soba. Czlowieka w Czerni nie bedzie. Swoj glos slysze juz inny, smielszy, mocniejszy. I z jakas nuta, ktora, jesli slucham uwaznie, prawie rozpoznaje. To nuta wyzwania, nawet radosc. Lek mnie opuscil. I ty takze odeszlas, maman, chociaz zawsze bede cie slyszala, jak mowisz do mnie. Juz nie musze bac sie swojej twarzy w lustrze. Anouk usmiecha sie przez sen. Moglabym zostac tutaj, maman. Mamy ten dom, przyjaciol. Postac z kosa na koscielnej wiezy obraca sie, obraca. Wystarczy sobie wyobrazic, ze slyszy sie jej zgrzytanie tydzien po tygodniu, rok po roku wiosna, latem, jesienia i zima. Wystarczy sobie wyobrazic, ze patrzy sie przez to moje okno w zimowy poranek. Nowy glos we mnie sie smieje i ten smiech jest jak powrot do siebie. Nowe zycie we mnie porusza sie miekko, slodko. Anouk mowi przez sen, sylaby bez sensu. Nagle jej male dlonie zaciskaja sie przy moim ramieniu.
– Prosze. – Jej glos jest przytlumiony moim swetrem. -Maman, zaspiewaj mi piosenke. – Otwiera oczy, ktore sa jak ziemia widziana z zawrotnej wysokosci, sa wlasnie takie niebieskozielone.
– Dobrze.
Zamyka oczy, a ja zaczynam cicho spiewac:
Via l'bon vent, via l'joli vent Via l'bon vent, ma mie m'appelle…
Mam nadzieje, ze tym razem to pozostanie kolysanka. Ze tym razem wiatr nie uslyszy. Ze tym razem – prosze, tylko tym razem – wiatr odleci bez nas.
Joanne Harris