dzieci, jej palce, jej posluszne miesnie naprezyly sie ledwo widocznie - ich moc ukazala sie w postaci ciemnoczerwonych wykwitow, ich sila do konca rozerwala bialy krag i bialy pancerz, jakim czlowiek usilowal sie obronic. I omal nie rozerwala jego samego, gotowa dzielic i rozsiewac, czynic cegielka chaosu, pylkiem w spiralnym wirowaniu.

Ale czlowiek nie byl jeszcze bezradny. Uderzyl w jej palce bolesnym bialym uderzeniem - i wymknal sie. I uderzyl znowu.

Ona sie rozzloscila. Jej palce zacisnely sie, miazdzac jego wole jak kosc w zarnach. Jego bol byl zielonym, swiecacym oblokiem; ona rozwarla piesc i strzasnela cialo, pozostawiajac swoim dzieciom, swoim palcom, pewna swobode dzialania, wolnosc ostatecznego rozprawienia sie.

I wrocila do malej-siebie. Otworzyla oczy.

Jej dzieci cieszyly sie. Ich radosc otaczala ja jak miekka, chlodna struga.

Procesja. Uroczysta procesja po okregu, po spirali; one niosly jego cialo na wyciagnietych rekach, jego pokorne, bezwladne, ciezkie i nieruchawe cialo. Maszerowaly za nim, to byl niekonczacy sie pochod, dluga eskorta, tak dluga, ze niosace cialo niemal deptaly po pietach ostatnim placzkom w procesji, a placzki zanosza sie smiechem i wicher rozwiewa ich odzienie - po spirali...

One niosly go na wyciagnietych rekach. Jego glowa wycelowala podbrodek w niebo, patrzyl przed siebie, a jego odwrocona twarz wydawala sie obroconym i ironicznym portretem.

- Iwgo...

Nie, jego wargi nie poruszyly sie. Wargi ciagle byly mocno zacisniete - ale slyszala przeciez wyraznie, jasno, zrozumiale...

- Iwga.

Procesja zakonczyla sie tam, gdzie zaczela - przy dopalajacym sie samochodzie. Wlasciwie - przy dogasajacym: wicher postaral sie, by plomien pozarl wszystko, co moglo splonac, zostawiajac tylko czarna karoserie, zweglony szkielet.

Jej dzieci triumfowaly; jej dzieci dosc sie wycierpialy w poszukiwaniu sensu, jej dzieci mialy prawo sadzic ucielesnienie swoich wszystkich nieszczesc, sadzic nie czlowieka pozbawionego i wladzy, i mocy - sadzic potwora, przez wiele wiekow pozerajacego ich, sadzic Inkwizycje...

Jej palce niespiesznie zaciagaly metalowa line na jego nadgarstkach. Jej dzieci smialy sie, przywiazujac Wielkiego Inkwizytora do jego wlasnego spalonego samochodu. Niech sie upodobnia - czlowiek-maszyna i maszyna-samochod...

- Chrust! Dajcie chrustu!

Jest ich wiele, setki rak, jesli kazda cisnie galazke - powstanie wysoki stos...

Ona siedziala wyprostowana na swoim fotelu. Nad jej glowa wisial wir. Czarna os huraganu.

* * *

... Metna woda, ktora podtopila dwiescie lat temu Wizne. Kilka tysiecy trupow... Epidemia, zatrute studnie, ludzkie zwloki zaszyte w korpusy krow...

Piecioletni chlopiec, ktory latem przedziurawil sobie na zardzewialym gwozdziu stope. Mlodzieniec, ktory zlamal noge na mistrzostwach liceum w pilce noznej; ostrze zakletego noza, wnikajace gleboko w bok

mlodego prowincjonalnego inkwizytora. Caly bol odczuwany przez niego w zyciu byl koronka, welonem, cieniem... tego bolu, ktory odczuwa teraz, a przeciez nie traci przytomnosci, nie - wszystkie jego mysli sa jasne, wszystkie obrazy wyrazne i wypukle, jakby otoczone konturem - dla wiekszej wyrazistosci...

„W wyniku bezposredniego kontaktu z hipotetyczna krolowa, ktory stal sie przyczyna smierci tej ostatniej, inkwizytor Atrik Ol zostal pozbawiony mocy i czesciowo oslepiony, przez co tluszcza zgromadzonych w miescie wiedzm posiadla nad nim nieograniczona wladze. Na rycinie nieznanego malarza, bedacego zapewne swiadkiem wydarzen, upamietniona zostala chwila smierci Atrika Ola - wiedzmy zasmolily go w beczce, oblozyly sloma i podpalily...”

Jak precyzyjnie dziala pamiec. Pamieta wszystko, co do wloska, lezacego na jej skroni, do zapachu ksiazkowego pylu, do rudego pstrego piora nieznanego ptaka, kto wie, jak i przez kogo wlozonego miedzy strony...

„W wyniku bezposredniego kontaktu...” Akurat - bezposredniego! Nawet nie zdazyl jej siegnac „...inkwizytor Klaudiusz Starz zostal obezwladniony... ale wzroku nie stracil na jote...” Pewnie, zeby mogl widziec, jaka wiedzmy szykowaly mu smierc. Byl wleczony po ziemi, przywiazany metalowa linka do szkieletu samochodu - zeby widziec stos chrustu, rosnacy pod resztkami muru, pod betonowa konstrukcja... Oto spuszczaja z gory line, przerzucaja nad dachem wozu, wystarczy im mocy, one teraz swietuja, one triumfuja, to plas, to taniec - smierc inkwizytora na stosie... „Na grawiurze nieznanego artysty... upamietniona zostala chwila smierci Klaudiusza Starza - wiedzmy przywiazaly go do resztek jego wlasnego

samochodu, wciagnely wysoko na betonowy mur, pod spodem rozlozyly stos i usmazyly go jak prosiaka...”

Pamieta wszystko. Czuje wszystko. Niczego nie zapomni - do ostatniej sekundy.

„Ale one sie mylily, Iwgo... Po inicjacji... aktywne wiedzmy traca zdolnosc i potrzebe kochania kogokolwiek. Milosc... uczucie, ktore czyni czlowieka zaleznym. A wiedzmy tego nie znosza, przeciez pamietasz...”

Zelazna lina lada moment okreci sie wokol nadgarstkow.

Dzwon? Czy moze mu sie wydaje? Odlegly, melodyjny, zalosny... Jeszcze jedno uderzenie - silniejsze, gwaltowniejsze, bardziej rozpaczliwe, jakby krzyk. Co ja moga zrobic, krzyczy dzwon, jak moge ci pomoc, Klaudiuszu...

Gdzies w glebi jego duszy skowyczala, plakala ze strachu dawno zmarla Diunka. Znowu ja zdradzil - wraz z nim umrze pamiec o niej.

Licho, licho, dlaczego ciagle jestem przytomny?!

A czegos ty chcial, Klaw, zaszelescil w jego uszach umierajacy glos Diunki. Przeciez po to tu szedles. Glupio by bylo... umrzec bez przytomnosci, w omdleniu... bez pamieci...

Pomylilem sie, Diunko, chcial powiedziec. Oszukalem sam siebie...

I nadal chcesz, by ona zyla, zapytala Diunka niemal bezglosnie. Nadal tego chcesz, Klaudiuszu?

Z trudem odetchnal. Rozluznil miesnie, usilujac dostosowac je tak do sytuacji, by bolaly mozliwie najmniej.

Sabat... I jesli ktos jeszcze tej nocy moze poczac dziecko - urodza sie tylko wiedzmy. I wleja sie... w ten kociol... w wir...

Wiedzmy staly wokol niego - pod nim, poniewaz wisial nad ich glowami. Staly w kregu. Jakby przed podpaleniem stosu chcialy sie nacieszyc dzielem swoich rak. Setki wiedzm - plonace oczy, cale pole migocacych wegli. Cisza - kompletna cisza przed rykiem orkiestry, przed najwazniejsza chwila sabatu...

I jeszcze jeden czlowiek na podwyzszeniu. Nieruchoma kobieca postac w fotelu. Ksiezyc, ostrymi cieciami swiatla wyrozniajacy ognista kule naelektryzowanych wlosow, wargi, wygiete w luk, oczy - dwa nieruchomo swiecace dyski.

- Tak, Diuneczko - powiedzial na glos. - Tak. Tak wlasnie chcialem.

Ognisko zaplonelo.

* * *

... Ciemne migocace czerwienia jadro. Osrodek, owiniety ciezka peleryna; caly ten lot, cale to wirowanie, corczyne leje, rozpelzajace sie po czarnej pustce, lot i upadek, drzazgi wciagniete w wir, zaraz sie zleja z macierza, zaraz...

Ona podniosla glowe.

Krag nieba wirowal coraz szybciej. Usilujac nadazyc za czarnym wichrem tak, ze ostre ogniki gwiazd rozmazaly sie, zostawiajac bialy slad, jakby po niebie pedzily, usilujac wczepic sie jedna drugiej w ogon, tysiace malych ostrych komet.

Lej poglebial sie. Poglebial. Jego krawedzie, oznaczone lecacymi grzywami martwych juz koni, wzniosly sie wysoko, zagiely, jakby chcac zwinac do wora nieprawdopodobnie niski ksiezyc.

Ona rozesmiala sie i wystraszone jej smiechem brzegi leja opadly, zwalily sie w dol. Siedziala na szczycie gory, stozkowatego wulkanu, a na dole, na horyzoncie, widziala zarysy pustych, zrujnowanych miast.

Ona uniosla rece. Lej znowu stal sie poprzednim, a na resztkach betonowego muru, wygladajacego na nieprawdopodobnie stary, zobaczyla czlowieka, ukrzyzowanego na ciele wlasnego samochodu.

Setki ognikow. Nowe gwiazdy w potwornej karuzeli.

- Plon! Plon! Plon!

Jej tron drgnal.

Nie, jej tron jest nie do ruszenia; jej tron to jedyna nienaruszalna rzecz we wsciekle wirujacym swiecie, w wirze nieba i gwiazd, ziemi, wody i ognia. Ona siedzi w tym fotelu juz wiele setek lat.

Oto ona, starozytny posag. Osypujacy sie z powodu uplywu czasu sfinks; ona jest nieruchoma, ona jest gigantyczna wieza, we wnetrzu ktorej wija sie schody i placza przejscia, ona - to potworna konstrukcja nieznanej cywilizacji. Ona, siegajaca rekoma gwiazd, ona, zyjaca setny raz. Ona...

- Poblogoslaw swoj plomien, matko!..

Jej wzrok podnosi sie, chcac poblogoslawic.

Czlowiek, ukrzyzowany posrod betonu i stali, podnosi wzrok, zeby przyjac blogoslawienstwo wlasnej smierci.

Smierci wszystkiego, czego byl ucielesnieniem - swiata okrutnych petajacych nici. Swiata niewolnosci, poniewaz kazde przywiazanie...

- Poblogoslaw swoj plomien, matko!..

Skad ten cudzy rytm. Skad to niewygodne, niespokojne, przeszkadzajace wiecznemu plasowi...

Drgnela.

Stamtad, z poskrecanych ruin, ktore byly kiedys jego sila i wladza, wyciagala sie ku niej dlon.

Jego rece sa skute, skrecone metalowa lina, bezradne i nieruchome - ale wyraznie przeciez widziala. Nie oczami.

Jednoczesnie niesmiala i ponaglajaca, wyciagnieta spazmatycznie reka, kazdym miesniem usilujaca - siegnac...

Lej przekrzywil sie.

Na mgnienie oka tak sie pochyla czara, ulewa czerwona krople wina, tylko krople - ale na biala suknie narzeczonej to wystarczy, oto roza kwitnie nie tam, gdzie nalezy, rownowaga jest zaklocona, wino w czarze krazy, szuka wolnosci...

Obca reka wyciaga sie - teraz juz niemal wladczo. Obcy rytm wtraca sie w uroczysty taniec, przebija jak trawa przez asfalt, jak blady zielony listek, poruszajacy granitowe plyty; czym tak wystraszyl ja ten, bezradny przeciez, poryw?!

Wystraszone oczy jej dzieci. Ona je uspokoi. Ona pocieszy je nowym kolem korowodu...

I nowe kolo rusza. Mocno uderza w wyciagnieta reke, jakby usilowalo ja odciac, niczym niepotrzebna sucha galaz.

Obcy rytm na mgnienie oka zachlystuje sie.

Gwiazdy rozmazuja sie kregami, czarne niebo jasnieje, ksiezyc fruwa jak jajeczne zoltko w wirze z kawy; jej dzieci chwytaja sie za rece i leca niczym swiateczna girlanda, leca w rzedzie planet i gwiazdozbiorow, wsrod plonacego ogniami swieta, kopula nieba wyciaga sie niczym rura i tam, na koncu tego olbrzymiego tunelu, na chwile zapala sie niemozliwe, nieziemskie, bajecznie piekne swiatlo...

Wzbija sie plomien, pozerajac chrust. Czlowiek na scianie jest nieruchomy, jedyne, co pozostaje nieruchome na swiecie poza nia - posagi, wieze na tronie.

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×