Jego serce jeszcze bije. Jego serce bije obcym rytmem, zmuszajac ja do gubienia nici, zmuszajac do przekrzywiania uroczystej czaszy.

Wzdryga sie.

Poniewaz znowu widzi wyciagnieta ku sobie reke.

I dzieci jej chloszcza biczami drzace pod razami palce, dzieci zanosza sie rechotem, poniewaz nie ma nic smieszniejszego od proznej nadziei.

Lej przekrzywia sie ponownie. Tracac gwiazdy, zeslizgujace sie z ciemnego skraju i na zawsze ginace w bezczasie, zaklocajac korowod jej lecacych w powietrzu dzieci, jej czastek, oczu, nerwow i miesni...

Stozek wali sie na bok. Musi sie wysilic, by na nowo ustawic os wiru nad swoja glowa.

Rytm. Taki slaby, taki bez nadziei i nie zadajacy nadziei, czerpiacy zycie z wlasnego skazania, ledwo wyczuwalny - wszystko burzacy rytm...

Posag drzy. Drzenie wstrzasa wieza, piaszczystym pylem osypuje sie zlezaly w szczelinach czas.

Poniewaz reka, rozkazujaca i wzywajaca, bardzo chce siegnac - nawet z polamanymi koscmi...

I wir znowu traci rownowage.

... nawet na wegiel sczerniala - ta reka bedzie siegac...

Jak trawa przez kamienie.

I ta prosta swiadomosc zmusza ja, by drgnela po raz trzeci i, jakby pozbawiona oporu, ona zawala sie w glab siebie.

Ona, siegajaca rekami gwiazd, ona, zyjaca setny raz. Ona...

Ona, ruda dziewczyna, miotajaca sie w labiryncie korytarzy i pokoi. Ona zamknieta we wnetrzu posagu i nie widzaca wyjscia.

Ona, absolutnie wolna, mieszczaca w sobie swiat, zastepujaca soba swiat...

Skarb nad skarby - oto to slowo. Ten skarb, ktory staje sie jedynym...

Bije dzwon - powiada, ze niczego nie mozna zmienic. Dzwon ma najbardziej uroczysty i najbardziej pozbawiony nadziei glos na swiecie.

Ona...

Predzej, Iwgo, predzej. Predzej, Iwgo, tam mignelo swiatlo, moze tam jest uchylony lufcik, predzej, po schodach w dol, w prawo, w lewo, zapadajaca sie pod stopami podloga...

Ciasny pokoik, w ktorym siedzi, ulozywszy glowe na splecionych palcach, jej matka z ciemnymi kregami wokol oczu.

- Mamo, chcialam ci napisac... kiedy wszystko sie ulozy, kiedy sie urzadze, napisalabym, przysiegam, mamo... Musze sie spieszyc, nie moge teraz...

Matka patrzy ciezkim wzrokiem i z wyrzutem; Iwga wypada na korytarz, rzuca sie do drzwi po lewej - zamkniete na wieki, na ogromna zardzewiala klodke, a za drzwiami - strach, strach...

W dol po spiralnych schodach. Walac we wszystkie drzwi, naprzod, po dlugim korytarzu, chyba tam blysnelo swiatlo...

Sterta suchych lisci uderza w twarz. Dalej pokoj, pod sufit zapchany szmatami. Ubrania, stechle, z bialymi zylkami nienazartych moli, z zakrzeplymi brazowymi plamami i won, won naftaliny i stechlizny...

- Nie!

Ciemna komorka, w ktorej jej starszy brat metodycznie loi skore mlodszemu bratu zasluzenie, slusznie, jak zawsze...

- Nie moge teraz! Spiesze sie, tak sie spiesze, musze uratowac...

Drewniane schody i ona wie, ze czwarty stopien zlamie sie, i lamie sie, a pod schodami lezy celuloidowa lalka, rozowa, jak oparzona wrzatkiem, z bialymi wlosami, na wieki spalonymi woda utleniona...

Iwga biegnie dalej. Iwga myli sie, wraca w to samo miejsce. Ona milczy. Iwga walczy z pustka, z cieniem, Iwga ciagnie czas jak gumowa tasme, poniewaz ogien wstaje wyzej i wyzej, wy...

Ona patrzy jej oczami. Widzi, jak niemozliwie rozszerzaja sie zrenice czlowieka, ktory...

- Klaudiuszu! Klaudiuszu!

Imie pomaga jej. Krzyczy glosno i wsciekle i biegnie dalej, do wyjscia, poniewaz tu musi byc wyjscie, musi... wyjscie...

Pokoj z podloga, pokryta skorkami pomaranczy i ogarkami swiec.

Pusty pokoj z sufitem porosnietym siwymi ludzkimi wlosami.

Przejscie. Juz tu byla - nie, nie byla, to inne schody, urywaja sie... Na skraju siedzi, ze zwisajacymi w pustce nogami...

- Klaudiusz?!

Czlowiek odwraca sie.

To nie jest Klaudiusz. To ten wujek, ktory jechal obok niej, dziesieciolatki, w miedzymiastowym autobusie, rozmawial milo i poczestowal jablkiem, a sam ciagle usilowal przesunac dlonia po goracej dermie siedzenia pod nia, pod sukienka, pod chudym tylkiem Iwgi...

Ona syczy jak rozezlony kot, nie - jak zmija. Czlowiek na skraju schodow spada w przepasc i jego niekonczacy sie krzyk towarzyszy Iwdze w poszukiwaniach.

Zamkniete. Zamkniete. Pusto. Tam jest antykwariat, za tymi drzwiami blady Nazar, tu doktor Mitec z mandolina, tu nosata blondyna, kolezanka ze studium, kaznodzieja labedziej milosci...

A tam, za zelaznymi skrzydlami - jej ojciec. Ona ma siedem lat, coreczko, nie idz dzis na spacer... Ale ja tak chce, tato... Nie idz, prosze cie... Ale ja chce... No to idz, corenko, dobrze...

Mokra glina, ze stukotem wpadajaca do dolu.

Gdyby zostala w domu, ojciec by zyl...

Rzucila sie do ucieczki. Zamykala wszystkie drzwi, zatrzaskiwala, usilujac oddalic sie mozliwie daleko i szybko od zelaznych skrzydel - i ciagle wracajaca tu; gdybym wtedy nie poszla... A tu - gdybym powiedziala wszystko od razu... gdybym tym razem wyjasnila... gdybym wtedy zrozumiala... gdybym wiedziala...

Ta siedzaca w rzezbionym fotelu, nieruchoma postac, osypujacy sie z powodu uplywu czasu posag - to JA?

Szarpnela kolejne drzwi - i znalazla sie w szkolnej sali sportowej. Jej kolezanki i koledzy z klasy, mali, po osiem lat, tloczyli sie pod przeciwlegla do wejscia sciana, blyskaly gole kolanka - wszyscy w spodenkach gimnastycznych... Juz chciala sie wycofac, chcac ominac ten zaulek wlasnej duszy - ale na podlodze lezala, zwinieta w pierscienie, zmija-lina.

„Idzcie po nitce, stopien po stopniu... sluchajcie swojego jestestwa...”

Wystraszone dzieciaki popatrywaly na siebie. Poznawala - tych, ktorzy ja szczuli, tych, ktorzy dzielili sie kanapkami. Chociaz tych pierwszych bylo wiecej... Czyncie tak, jak wam kaze wasza istota. Poddajcie sie swemu jestestwu, przyjdzie czas umierac - umrzyjcie. Przyjdzie czas ozywac - ozywajcie... Idzcie po nitce, stopien po stopniu, nie schodzcie z drogi, to wasza droga, przejdzcie ja do konca...”.

Ale juz przeszlas swoja droge, powiedziala zdziwiona zmija.

Tam, na koncu sali, staly juz nie polnagie dzieciaki, ale milczace kobiety z chwytliwymi ciezkimi spojrzeniami.

Juz przeszlas swoja droge... Wybralas, Iwgo! Twoje dzieci...

Wir pochwycil ja. Wir nosil ja po kole, spiralnie, w gwiezdnym pyle, nad glowa nieruchomego posagu w rzezbionym fotelu i przelatujac obok, spogladala w ogromne obojetne oczy - swoje oczy...

Przejde. Przejde inicjacje!

Ale ty juz przeszlas inicjacje!

„Przyjdzie czas umierac - umierajcie. Przyjdzie czas ozywac...”

Zrobila krok.

Jej droga bedzie nieslychanie trudna.

Nie idzie po ciele zmii - przedziera sie przez zelazny labirynt wewnatrz zelaznej zmii. A segmentowe cialo wije sie, chcac zmiazdzyc ja w segmentach. Nie puscic.

Korytarz zweza sie. Jeszcze bardziej sie zweza. Ona pelznie, zdzierajac skore na lokciach i kolanach, na ramionach i zebrach; w twarz jej dyszy milosc jej dzieci, naturalna jak para nad cieplym porannym jeziorem - i jak tlok wypycha ja z powrotem. Zjezdza na brzuchu, polowa przebytej juz drogi stracona i stracona pewnosc, poniewaz ona chce tego ogolnego swieta, ogni - igiel, nieba z oczami, wolnosci, drapieznej i napietej jak cieciwa...

Inna sila, ktorej nazwy nie zna, zaciaga na jej gardle swoje bezlitosne wezwanie. Ona musi przejsc. Tam, na koncu wijacego sie tunelu, czeka wyciagnieta reka...

Idzie. Pelznie, przeciskajac sie przez zelazne pierscienie, zamknawszy oczy, podporzadkowujac sie temu wezwaniu, strunie gotowej peknac, sile, nie majacej nazwy w jej jezyku...

Przerwanie bialej tkaniny. Czulosc, dzieciece dlonie, wyciagniete ku niej przez czarne strzepy nocy. Czulosc, ale bez bolu, poniewaz one sa jej na zawsze, drzy ziemia, wolny taniec, ciezki taniec na bebnie, w ktory zmienilo sie niebo, dostojny marsz, one wszystkie tu ida...

Jej nowa istota jest zbyt potezna, zbyt wielka i piekna, zeby sie rwac, usilujac wymknac sie z siebie jak z nylonowej ponczochy. Iwge znowu ciska do tylu, na sam poczatek drogi, i zelazna zmija szczeka segmentami, ale nic nie mowi. Kiedy byla zywa i pasiasta powiedziala wszystko. „Ty juz przeszlas swoja droge...”

Wiec lezy. Rozbita i zlamana. I nie widzi juz jego wyciagnietej dloni.

A ona patrzy, jak wzbija sie plomien wysokiego stosu. Wyzej, wyzej, wyzej, jeszcze wyzej - tam, gdzie miedzy wirujacym niebem i wirujaca ziemia zamarla nieruchoma ofiara...

„Nigdy nie bylem ofiara. Ja nigdy nie bylem ofiara i nic nie skladam w ofierze, Iwgo. Ja czynie to, co uwazam za potrzebne.”

Skad ten glos? Skad?! Czy moze to ona sama rozmawia ze soba, chcac oszukac, ulatwic, usprawiedliwic?

„Popatrz na mnie - to nie mnie tak czynia, to ja tak robie, tak zdecydowalem... Diunko... Iwgo. Ja tak chce.”

Powiedz mi slowo, poprosila w milczeniu. Objasnij mi, jak to sie nazywa u ludzi, co za imie nosi to wezwanie, ktore trzyma mnie za gardlo - ale nie moze wyszarpnac nazwy... Slowo, Klaudiuszu, powiedz mi je...

Milczal. Ogien wznosil sie i rozkwital, wiatr delikatnie tarmosil jego pomaranczowe wstegi.

Dlaczego, Klaudiuszu? Dlaczego to robisz?

Milczal.

Wtedy nienazwana moc trysnela z niej, jak krew z przecietego gardla. I struna zaciagnela sie. I pociagnelo ja przez labirynt, na spotkanie nowej, drugiej z kolei inicjacji - do nowego sedna, dla ktorego nie stalo juz imienia.

A noc napierala na twarz - czerwone, ciemnoczerwone, ognisto-krwawe, zolte flagi rozplywajacego sie ksiezyca, wielki cel i dostojny sens, piekne, gubione, juz niemal stracone... Juz... prawie...

A z przodu czekala tylko wyciagnieta reka.

I wydawalo sie jej, ze zaraz dotknie chlodnych twardych palcow.

Mgnienie oka do spotkania; czastka mgnienia, zaraz ich rece zlacza sie, trzeba tylko zrobic wdech...

Zaraz.

Epilog

- A teraz, Ruda, zapoznam cie z wybitna osoba... Ruda, co ci jest?

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×