samochodu…

— Jakiego samochodu? — zapytal Maksym bezradnie.

— Massaraksz… — syknal Wedrowiec. Jakos sie podniosl i ciagle jeszcze skurczony, z dlonmi przycisnietymi do brzucha podszedl chwiejnym krokiem do samochodu Maksyma i wtloczyl sie do srodka. — Siadajcie! Szybko! — powiedzial juz zza kierownicy. Potem obejrzal sie przez ramie na zabarwiony plomieniem slup dymu. — Co pan tam podrzucil? — zapytal beznadziejnym tonem.

— Mine termitowa.

— Do piwnicy czy do hallu?

— Do piwnicy — powiedzial Maksym.

Wedrowiec jeknal, posiedzial chwile z odrzucona do tylu glowa, a potem uruchomil silnik. Samochod zatrzasl sie i zabrzeczal.

— Wsiadajcie wreszcie! — wrzasnal.

— Kto to jest? — zapytal Dzik. Chontyjczyk?

Maksym pokrecil glowa, gwaltownym szarpnieciem otworzyl zaklinowane tylne drzwiczki i powiedzial do niego: „Prosze!”, sam natomiast obszedl samochod dokola i usiadl obok Wedrowca. Malolitrazowka szarpnela, cos w niej zapiszczalo, trzasnelo, ale jednak potoczyla sie po szosie zabawnie kolyszac sie na boki, brzeczac obluzowanymi drzwiami i glosno strzelajac tlumikiem.

— Co pan teraz zamierza robic? — zapytal Wedrowiec.

— Chwileczke… — poprosil Maksym. — Niech pan przynajmniej powie, kim pan jest?

— Jestem pracownikiem Bezpieczenstwa Galaktycznego — powiedzial Wedrowiec z gorycza w glosie. — Siedzimy tu juz od pieciu lat. Przygotowujemy ratunek dla tej nieszczesnej planety. Przygotowujemy starannie, pieczolowicie, z uwzglednieniem wszystkich mozliwych nastepstw. Wszystkich, rozumie pan? A pan kim jest? Kto panu dal prawo wtracac sie w nie swoje sprawy, mieszac nam szyki, wysadzac w powietrze, strzelac?… Kim pan jest, powtarzam?

— Nie wiedzialem… — powiedzial Maksym zgaszonym glosem. — Skad niby mialem wiedziec?

— Tak, oczywiscie, pan niczego nie wiedzial. Ale wiedzial pan przeciez, iz samodzielna interwencja jest zakazana! Wszyscy czlonkowie GOZ-u to wiedza… Powinien wiedziec i pan. Na Ziemi matka szaleje z rozpaczy, jakies pannice codziennie dzwonia… Co pan zamierzal robic dalej?

— Zastrzelic pana.

— Cooo?

Samochod zarzucil.

— Tak — powiedzial pokornie Maksym. — A co mi innego pozostalo? Powiedziano mi, ze pan jest tu najwiekszym zloczynca i… — Umilkl zmieszany.

Wedrowiec zerknal na niego z ukosa swym zielonym okiem.

— I w to nietrudno bylo uwierzyc, tak?

— Tak — odparl Maksym.

— No dobrze. A co dalej?

— Dalej powinna zaczac sie rewolucja.

— A to niby dlaczego?

— Przeciez Centrum zostalo zniszczone, promieniowania juz nie ma.

— No i co z tego?

— Teraz oni od razu zrozumieja, ze sa uciskani, ze maja okropne zycie i powstana…

— Kiedy powstana? — spytal Wedrowiec smutnym glosem. — Kto powstanie? Plomienni Chorazowie zyja i ciesza sie doskonalym zdrowiem. Legion jest nie tkniety, armia zmobilizowana, w kraju panuje stan wojenny… Na co pan liczyl?

Maksym przygryzl wargi. Mozna oczywiscie wylozyc temu zasepionemu potworowi swoje plany, perspektywy i tak dalej, ale co to da? Przeciez nic nie jest gotowe, przeciez wszystko wyszlo nie tak, jak trzeba…

— Liczyc beda oni sami. — Wskazal przez ramie na Dzika. — Niech na przyklad ten czlowiek zajmie sie tym. Moim obowiazkiem bylo dac im te mozliwosc.

— Panskim obowiazkiem… — wymamrotal Wedrowiec. — Panskim obowiazkiem bylo siedziec gdzies w kaciku i czekac, az pana dopadne.

— Pewnie ma pan racje — powiedzial Maksym. — Nastepnym razem wezme to pod uwage…

— Dzis pan odleci na Ziemie — powiedzial twardo Wedrowiec.

— Ani mi sie sni! — zaoponowal Maksym.

— Dzis pan wroci na Ziemie! — powtorzyl Wedrowiec podniesionym glosem. - — Mam dosc klopotow i bez pana. Prosze zabrac swoja Rade i zmykac.

— Rada jest u pana? — zapytal szybko Maksym.

— Tak. Od dawna. Zywa i zdrowa, prosze sie nie martwic.

Samochod wjechal do miasta. Na glownej ulicy huczal, dymil i mrowil sie gigantyczny zator. Wedrowiec skrecil w boczna uliczke i pojechal przez dzielnice slumsow. Tam wszystko bylo martwe. Na rogach sterczeli jak slupy funkcjonariusze zandarmerii polowej z rekami zalozonymi do tylu i w helmach na glowach… Tak, tu zareagowano bardzo szybko! Ogolny alarm i wszyscy znalezli sie na swoich miejscach. Zaraz po tym, jak tylko ockneli sie z depresji. Moze nie nalezalo od razu wysadzac? Moze trzeba bylo dzialac zgodnie z planem prokuratora? Nie, massaraksz, nie! Niech wszystko idzie swoim trybem. Niech on na mnie niepotrzebnie nie krzyczy. Niech oni sami zorientuja sie w sytuacji, a zorientuja sie na pewno, jak tylko rozjasni sie im w glowach. Wedrowiec znow wyjechal na magistrale. Dzik delikatnie poklepal go po ramieniu lufa pistoletu.

— Prosze mnie z laski swojej wysadzic. O tutaj. Tam stoi grupka ludzi…

Obok kiosku z gazetami stala piatka mezczyzn z rekami gleboko wbitymi w kieszenie plaszczy. Poza nimi na chodnikach nikogo nie bylo, najwidoczniej nawala promieniowania depresyjnego wystraszyla ludzi, ktorzy pochowali sie w mieszkaniach.

— A co pan zamierza robic? — zapytal Wedrowiec zwalniajac.

— Odetchnac swiezym powietrzem — odparl Dzik. — Dzis mamy wyjatkowo piekna pogode.

— To jest nasz czlowiek — powiedzial Maksym. (Wedrowiec okropnie wyszczerzyl zeby.) — Przy nim mozna mowic wszystko.

Samochod zatrzymal sie przy krawezniku. Ludzie w plaszczach ostroznie cofneli sie za kiosk i stamtad czujnie ich obserwowali.

— Nasz… — powtorzyl Dzik. — To znaczy czyj?

Maksym nie wiedzac co odpowiedziec popatrzyl na Wedrowca. Wedrowiec ani myslal mu pomagac.

— Zreszta dobrze — powiedzial Dzik. — Panu wierze. Teraz zajmiemy sie sztabem. Uwazam, ze trzeba zaczac od sztabu. Wie pan, o czym mowie. Tam sa ludzie, ktorych trzeba zlikwidowac, zanim przejma kontrole nad ruchem.

— Dobra mysl — burknal nagle Wedrowiec. — A propos, zdaje sie, ze pana poznalem. Tik Fesku, pseudo Dzik. Mam racje?

— Calkowita — powiedzial uprzejmie Dzik. Potem zwrocil sie do Maksyma: — A pan zajmie sie Chorazymi. To trudne zadanie, ale akurat dla pana. Gdzie pana szukac?

— Niech pan poczeka — powiedzial Maksym. — O malo nie zapomnialem. Za kilka godzin caly kraj zwali sie z nog z glodu promienistego. Wszyscy beda calkowicie bezradni…

— Wszyscy? — zapytal Dzik z powatpiewaniem.

— Wszyscy oprocz wyrodkow… Ten czas, te kilka dni trzeba wykorzystac.

Dzik chwile myslal z uniesionymi brwiami.

— No coz, doskonale — powiedzial. — Jezeli to prawda… Zreszta bedziemy sie zajmowac wlasnie wyrodkami. Ale bede o tym pamietal. Gdzie wiec mam pana szukac?

Maksym nie zdazyl odpowiedziec.

— Na dawnym miejscu — powiedzial Wedrowiec. — Ten sam numer telefonu. Prosze jeszcze posluchac. Niech pan tworzy swoj komitet. Odbudowujcie organizacje, ktora mieliscie za czasow imperium. Kilku waszych ludzi pracuje u mnie w laboratorium… Massaraksz! — syknal nagle. — Nie ma czasu, potrzebnych ludzi tez pod reka nie ma. Niech cie diabli wezma, Mak!

— Najwazniejsze — powiedzial Dzik kladac Maksymowi reke na ramieniu — ze nie ma juz Centrum. Zuch z

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×