przy swoim samochodzie i odetchnal z ulga. Dzikowi nerwy nie odmowily posluszenstwa. Stary konspirator lezal na przednim siedzeniu. Oczy mial zamkniete.

Maksym wydobyl z bagaznika bombe, rozpakowal ja z papieru, ostroznie wsunal pod ramie i bez pospiechu wrocil do windy. Pieczolowicie sprawdzil zapalnik, wlaczyl mechanizm zegarowy, umiescil bombe w kabinie i nacisnal guzik. Kabina pomknela w dol, unoszac w podziemie ogniste jezioro, ktore wyrwie sie na wolnosc za dziesiec minut. Scislej mowiac za dziesiec minut i kilkanascie sekund…

Pobiegl z powrotem.

W samochodzie posadzil Dzika mozliwie prosto, usiadl za kierownica i wyjechal z parkingu. Szary budynek zwisal nad nim bezsensowna, ciezka skazana na zaglade bryla wypelniona do granic mozliwosci skazanymi na zaglade ludzmi, niezdolnymi ani sie poruszyc, ani zrozumiec, co sie z nimi dzieje.

To bylo rojowisko, potworne wezowe gniazdo zatloczone najokropniejszym paskudztwem. Te bydleta zostaly zebrane po to, aby zamienic w bydlo wszystkich, ktorych dosiegna obrzydliwe zaklecia radia, trucizna telewizji i promieniowania wiez. Wszyscy sa tam wrogami i nikt z nich nawet na moment nie zawahalby sie posiekac kulami, wydac, ukrzyzowac mnie, Dzika, Zefa, Rade, wszystkich moich bliskich i kochanych… A jednak dobrze sie stalo, ze dopiero teraz to sobie uswiadomilem. Przedtem taka mysl by mi przeszkodzila. Od razu przypomnialbym sobie Rybe… A coz Ryba? — pomyslal. — Co o niej wiem? Ze uczyla mnie jezyka i slala moje lozko?… No, no, zostaw Rybe w spokoju, przeciez doskonale wiesz, ze nie chodzi wylacznie o Rybe. Chodzi o to, ze od dzis zaczynasz walczyc na serio, na smierc i zycie, tak samo jak tutaj walcza wszyscy; ze bedziesz musial walczyc z tluszcza, z zacietrzewiona tluszcza oglupiona promieniowaniem; ze sprytnymi, chytrymi, ciemnymi durniami, ktorzy tym promieniowaniem kierowali; z pelnymi dobrych checi durniami, ktorzy przy pomocy tego promieniowania chcieliby zmienic zlosliwe, rozwydrzone marionetki w marionetki rzewne, quasi dobre… Oni wszyscy beda starali sie zabic ciebie, twoich przyjaciol i twoja sprawe, bo — zapamietaj to dobrze, zapamietaj na cale zycie! — w tym swiecie jest to jedyny sposob przekonywania oponentow…

Tak — pomyslal. — To, co teraz zrobilem, nosi tutaj nazwe bohaterstwa. Dzik dozyl do tego dnia. W ten dzien, jak w piekna bajke wierzyli Lesnik, Kotka, Zielony, Gel Ketszef, moj Gaj i dziesiatki, setki, tysiace ludzi, ktorych nigdy nie widzialem… A jednak jest mi zle i jezeli chce, aby mi nadal wierzyli i szli za mna, to nigdy i nikomu nie powinienem sie przyznac, ze najciezej mi bylo nie wtedy, kiedy bieglem pod kule, lecz teraz, kiedy jeszcze czas wrocic i rozbroic mine, a ja zamiast tego pedze samochodem jak najdalej od przekletego miejsca…

Pedzil prosta autostrada, ta sama, po ktorej pol roku temu Fank wiozl go swoja luksusowa limuzyna wyprzedzajac kolumne opancerzonych transporterow, pedzil, aby przekazac z rak do rak Wedrowcowi… Teraz wiem, dlaczego… Czyzby on juz wtedy wiedzial, ze jestem odporny na promieniowanie, ze niczego nie rozumiem i ze zatancze, jak mi zagra? Wyglada na to, ze wiedzial. Wiedzial, przeklety Wedrowiec! To znaczy, ze rzeczywiscie jest diablem, najstraszliwszym czlowiekiem w kraju, a moze nawet na calej planecie. „On wszystko wie” — powiedzial prokurator generalny bojazliwie zezujac na boki… No nie, nie wszystko. Wykiwales Wedrowca, Mak. Wygrales z diablem. A teraz musisz go dobic, poki nie jest za pozno, zanim sie jeszcze nie ocknal… Moze go zreszta juz dobili na progu wlasnego legowiska?… Och, nie wierze w to, nie wierze, to dla naszych chlopcow zbyt trudne, Babel mial dwudziestu czterech pociotkow z karabinami maszynowymi… Massaraksz! Tak jest, nie wiem, jak sie robi rewolucje. Niczego nie przygotowalem, prawie nie mam ludzi, szeregowi konspiratorzy mnie nie znaja, a sztab bedzie przeciwko mnie… Nie zdazylem nawet uprzedzic Generala na katordze, aby gotow byl poderwac politycznych i pedzic z nimi tutaj. Ale bez wzgledu na sytuacje powinienem wykonczyc Wedrowca. Musze wykonczyc Wedrowca i przetrzymac kilka godzin, zanim caly legion i armia nie zwala sie od glodu promienistego. Nikt z nich przeciez nic nie wie o glodzie promienistym, nawet Wedrowiec pewnie nie wie. Skad zreszta maja wiedziec, przeciez w tym kraju tylko ja wywozilem biednego Gaja poza granice pola.

Na szosie bylo pelno samochodow. Wszystkie staly byle jak: w poprzek, na skos, z kolami w rowach. Zmiazdzeni depresja kierowcy i pasazerowie siedzieli na stopniach, zwisali bezsilnie z siedzen, poniewierali sie w otepieniu na poboczach. Wszystko to przeszkadzalo w jezdzie, bo ciagle trzeba bylo przyhamowywac, wymijac, objezdzac i Maksym nie od razu zauwazyl, ze z przeciwka, od strony miasta, rowniez wymijajac i objezdzajac, ale prawie wcale nie hamujac zbliza sie plaski, jaskrawozolty samochod rzadowy.

Spotkali sie na stosunkowo pustym odcinku drogi i przeskoczyli obok siebie o malo sie nie zderzajac. Maksym zdolal jednak zauwazyc naga czaszke, okragle zielone oczy i ogromne, odstajace uszy. Na ten widok az caly sie skurczyl, bo wszystko sie rozsypywalo… Wedrowiec! Massaraksz! Caly kraj lezy w depresji, wszystkie wyrodki sa nieprzytomne, a ten diabel znowu wykrecil sie sianem!… To znaczy, ze jednak wymyslil swoja ochrone. A broni nie ma! Maksym spojrzal w lusterko: dlugi, zolty samochod zawracal. No coz, trzeba bedzie obyc sie bez broni. Tym razem nie bede mial wyrzutow sumienia… Nacisnal akcelerator. Szybciej, szybciej!… No, kochany, jeszcze!… Zolta, plaska maska zblizala sie, rosla, juz widac zielone, uwazne oczy nad kierownica… No, Mak!

Maksym zaparl sie, jedna reka oslonil Dzika i z calej sily nadepnal na pedal hamulca.

W rozdzierajacym wyciu i jazgocie hamulcow zolta maska ze zgrzytem i chrzestem wbila mu sie w bagaznik i skladajac sie w harmonijke wypietrzyla sie do gory. Posypaly sie szyby. Maksym wybil noga drzwi i wypadl na zewnatrz. Potlukl sie okropnie. Bol swidrowal w piecie, w rozbitym kolanie, w obtartej rece, ale natychmiast o nim zapomnial, bo Wedrowiec juz przed nim stal. To bylo nieprawdopodobne, lecz prawdziwe. Diabel! Dlugi, chudy, grozny diabel z reka uniesiona do ciosu…

Maksym rzucil sie nan, wkladajac w ten skok wszystkie sily, jakie mu jeszcze zostaly. Chybil! I straszne uderzenie w ciemie… Swiat pochylil sie, zachybotal, o malo nie upadl, wyprostowal sie jednak, a Wedrowiec znow sterczal przed oczami, znow naga czaszka, uwazne zielone oczy i reka podniesiona do ciosu… Stoj w miejscu, zrob unik, on chybi… Aha!… Gdzie to on patrzy?… No, mnie na to nie wezmiesz… Wedrowiec ze znieruchomiala twarza zagapil sie na cos ponad glowa Maksyma. Maksym rzucil sie wiec do przodu i tym razem trafil. Dlugi, czarny czlowiek zlozyl sie niczym scyzoryk i upadl na asfalt. Wowczas Maksym obejrzal sie do tylu.

Szary prostopadloscian Centrum byl z tego miejsca doskonale widoczny. Nie byl juz zreszta prostopadloscianem. Splaszczal sie w oczach, rozplywal i zapadl w glab samego siebie. Nad nim unosil sie slup drzacego, rozpalonego powietrza, pary i dymu. Cos oslepiajaco bialego, parzacego nawet z tej odleglosci, filuternie mrugalo spoza dlugich, pionowych szczelin i otworow okiennych… Dobra, tam wszystko jest w porzadku… Maksym triumfalnie obrocil sie ku Wedrowcowi. Diabel lezal na boku i obejmowal brzuch dlugimi rekami. Ze zdemolowanego samochodziku wysunal sie Dzik. Wiercil sie tam i szamotal, probujac wydostac sie na zewnatrz. Maksym podszedl do Wedrowca i pochylil sie nad nim. Zastanawial sie, jak uderzyc, aby skonczyc za jednym zamachem. Massaraksz, przekleta reka nie chce sie podniesc na lezacego. Wtedy Wedrowiec rozlepil powieki i powiedzial zduszonym glosem:

— Dumkopf! Rotznase!

Maksym nie od razu zrozumial, a kiedy zrozumial, nogi sie pod nim ugiely.

— Idiota…

— Smarkacz…

— Idiota…

— Smarkacz…

Potem z szarej, dudniacej pustki dobiegl glos Dzika:

— Niech pan sie odsunie, Mak. Mam pistolet.

Maksym nie patrzac chwycil go za reke.

Wedrowiec z trudem usiadl nadal trzymajac sie za brzuch.

— Szszszczeniak… — wysyczal. — Nie stoj jak slup. Szukaj jakiegos samochodu… Szybko, szybko…

Maksym tepo rozejrzal sie dokola. Szosa ozywala. Centrum juz nie istnialo, zmienilo sie w kaluze roztopionego metalu, w pare, w odor; wieze nie pracowaly, marionetki przestaly byc marionetkami. Oszolomieni ludzie przychodzili do siebie, rozgladali sie chmurnie dokola, dreptali wokol swoich samochodow i starali sie pojac, co im sie przydarzylo, jak sie znalezli na tej drodze i co robic dalej.

— Kim pan jest? — zapytal Dzik.

— Nie panski interes! — powiedzial Wedrowiec po niemiecku. Wszystko go bolalo, stekal i tracil oddech.

— Nie rozumiem — powiedzial Dzik unoszac lufe pistoletu.

— Kammerer! — wykrzyknal Wedrowiec. — Zamknijcie gebe swojemu terroryscie… I szukajcie

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×