– Prosze. – Green dobrodusznie przepuscil ucznia przodem. – Ustepuje miejsca mlodosci…

– Do poniedzialku, profesorze! – Simon pomachal mu reka, schodzac po schodach.

Green odprowadzil go zamyslonym spojrzeniem. Mlodosc, mlodosc… Oddalby wszystko, zeby cofnac sie o jakies czterdziesci lat.

Zamykajac za soba drzwi laboratorium, profesor zamarl, nasluchujac niepewnie. Wydawalo mu sie, ze uslyszal jakis niezwykly dzwiek, podobny do cykania zegara. Stal przez chwile, ale nic wiecej nie uslyszal.

Zgasil wiec swiatlo i przekrecil klucz w zamku. Rozlegl sie stlumiony odglos jego krokow na korytarzu i wszystko ucichlo.

Gdyby profesor Green mial lepszy sluch albo lepiej znal sie na anatomii, moglby rozpoznac uslyszany dzwiek. Bylo to uderzenie serca, pierwsze i niezwykle glosne. Nie ma sie czemu dziwic – to serce milczalo przez cale piec tysiecy lat.

Rozdzial 1

Kreol otworzyl oczy. Z poczatku przez kilka minut nic nie widzial – oczom potrzeba bylo czasu, zanim znow przystapily do pracy. Jeszcze wiecej czasu potrzebowaly pluca, by zaczac oddychac, i serce, aby znowu bic. Krew wolno poplynela wyschnietymi przez tysiaclecia zylami. Gesta ciecz, ktora tylko przy duzej dozie dobrej woli mozna nazwac krwia, nie miala ochoty przemieszczac sie tak, jak nakazuje przyroda i tylko niezwykle silna wola Kreola pchala ja naprzod.

Minela ponad godzina, nim eksnieboszczyk byl w stanie poruszyc duzym palcem u nogi. Minelo jeszcze dwadziescia minut i zdolal podniesc reke. Profesor Green przewracal sie juz na drugi bok we wlasnym lozku, gdy Kreolowi w koncu udalo sie wylezc z trumny.

Nieboszczyk z ogromnym trudem stanal na nogi. Wygladal teraz troche lepiej niz wtedy, gdy lezal nieruchomo, ale nie byla to wielka poprawa. Jego wyschnieta skore nadal mozna bylo z latwoscia przebic palcem, metne oczy przypominaly szklane paciorkowate oczka lalki, zaschniete gardlo swiszczalo przy kazdym oddechu, serce bilo nierowno, choc bardzo glosno. Do tego poruszal sie z trudem, ledwie powloczac nogami.

Kreol sprobowal cos powiedziec, ale z wyschnietych ust wydobylo sie tylko chrypienie. Ze swistem wciagnal nosem powietrze i pokustykal w strone polki, na ktorej profesor ulozyl pozostale przedmioty. Reka ze sztywnymi palcami niezgrabnie schwycil szkatulke i podniosl ja do oczu. Druga reka zagarnela tabliczke z napisem. Kreol przyjrzal sie jej i rozciagnal usta w zalosnej imitacji usmiechu – oba tak niezbedne przedmioty byly tu, obok niego, nikt ich nie ukradl.

Szkatulke odstawil na miejsce, a tabliczke ujal mocno obiema dlonmi i sprobowal przeczytac napis glosno. Zle mu poszlo. Potezna magia zabezpieczyla go przed dzialaniem czasu, ale nawet ona nie byla w stanie ochronic go calkowicie. Zalosny strzep, jaki pozostal z jezyka, nie byl w stanie poradzic sobie z wymowieniem chocby dwoch zrozumialych slow, nie wspominajac juz nawet o kilku linijkach.

Zamyslony Kreol usiadl na brzegu sarkofagu. Doslownie rwal sie do dziela – tak wiele spraw chcial zalatwic teraz, gdy znowu byl zywy. Ale przede wszystkim trzeba bylo odczytac zaklecie. Po pierwsze, obiecal swemu niewolnikowi, ze to zrobi, gdy tylko ozyje, a po drugie, bez tego i tak szybko znowu wyciagnie kopyta. A to znaczylo, ze trzeba zmusic jezyk do pracy, chociaz na pol gwizdka.

Ratunek pojawil sie pod postacia zapomnianej przez profesora Greena szklanki wody stojacej na stole. Bezcenny plyn, bez ktorego na Ziemi nie byloby ani jednej zywej komorki, lekko zmiekczyl wyschniete gardlo Kreola. Trzymal w ustach kazdy lyk przez kilka minut, zanim poslal go glebiej. Gdy poczul, ze jezyk nadaje sie znow do uzytku, szybko zaczal czytac.

Boze, nie wiedzialem – sroga jest twoja kara. Latwo jest zlozyc wielka przysiege. Zapomnialem o twoim prawie, zaszedlem daleko, W nieszczesciu zniszczylem twoje dzielo… Grzechy me sa liczne – jak to zrobilem – nie wiem. Boze, zabierz, odpusc, uspokoj zlo, co kryje sie w sercu… Spetane me cialo, meczy mnie pragnienie, Powodzenie minelo, minelo szczescie, Sila oslabla, skonczyly sie zyski, Smutek i bieda zaslonily twarz. Ale to, czego pragne niezmiennie, na pewno otrzymam. Poprzednia ochrona wroci po modlitwie. Dzinn Hubaksis zjawi sie na stanowcza prosbe, Zjawi sie przed wlascicielem, by znowu wiernie mu sluzyc.

Kreol znow rozciagnal usta w usmiechu, czujac, ze jego umeczone cialo sie regeneruje. Oczywiscie nie calkiem, ale teraz przynajmniej mogl sie nie obawiac, ze serce nagle przestanie bic w najmniej odpowiednim momencie. Wrocily mu takze sluch i mowa. Oczy, dotychczas metne, napelnily sie czerwienia i miekko zaswiecily w ciemnosciach.

Nagle szkatulka niedbale odstawiona na polke przez profesora Greena, otwarla sie sama i wylecialo z niej dziwne stworzenie. Dzinn. Najprawdziwszy dzinn. Nie mial nog, ale calkiem dobrze zastepowala je para umieszczonych na plecach bloniastych skrzydel. Rece dzinna byly dobrze umiesnione, a do tego kazda wyposazona w szesc haczykowatych palcow z zakrzywionymi pazurami. Oko mial tylko jedno, za to nad nim wyrastal najprawdziwszy rog w kolorze kosci sloniowej, wywiniety do gory. Nizej polyskiwala pelna zebow zlosliwie wyszczerzona paszcza. Ogolnie rzecz biorac, stwor ten moglby wzbudzic u kazdego strach i szacunek, gdyby nie jeden maly, malusienki drobiazg – dzinn, ktory wylecial ze szkatulki, byl tylko troche wiekszy od zwyklej myszy.

Hubaksis sluzyl Kreolowi czterdziesci lat z gora. Plus, oczywiscie, te piec tysiecy, ktore obaj spedzili w glebokiej spiaczce, niewiele rozniacej sie od smierci. Dzinnowi znacznie latwiej jest dokonac takiego wyczynu niz

Вы читаете Arcymag. Czesc I
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×