Clifford D. Simak
Stacja tranzytowa
1.
Ustal zgielk. Dym unosil sie jak wstazki szarej mgly nad umeczona ziemia, nad strzaskanymi plotami i brzoskwiniowym sadem, rozniesionym w drzazgi przez ogien artylerii. Na moment wszystko ucichlo, jakby pokoj nastal na paru kilometrach kwadratowych pola, gdzie przed chwila ludzie rzucali sie z wrzaskiem jeden na drugiego w szale zapieklej nienawisci, w ferworze odwiecznych zmagan, by wreszcie pasc z wyczerpania.
Zdawalo sie, ze dudniacy grzmot w nieskonczonosc bedzie sie przewalal az po granice horyzontu: tryskajace w niebo fontanny ziemi, dzikie rzenie koni przemieszane z ochryplym rykiem mezczyzn, raz po raz ostry, metaliczny swist, a po nim gluchy wybuch, smalace blyski ognia, blask stali i zuchwalosc kolorow miotanych wiatrem bitwy.
Wszysto ustalo i zalegla cisza.
Lecz tego dnia cisza, przerywana co chwila jekami bolu, wolaniem o wode i modlitwa o smierc, nie miala tu prawa wstepu. Jeki, krzyki, wolania ciagnely sie godzinami w promieniach letniego slonca. Pozniej bezladnie porozrzucane ksztalty znieruchomialy i ucichly, a w powietrzu zaczal unosic sie smrod dlawiacy kazdego, kto mijal plytkie groby.
Nikt nie zbierze pszenicy, drzewa nie zakwitna wiosna. Na pochylej ziemi, obok slow nie wypowiedzianych i nie dokonanych czynow, wilgotne szczatki wznosily krzyk bezsensu niepotrzebnej smierci.
Dumnie brzmiace nazwy okryla jeszcze wieksza chwala, ale przez wieki pozostana juz tylko nazwami:
Wciaz sciskal strzaskany muszkiet w rekach pokrytych pecherzami. Twarz osmalil mu proch. Na butach zaschlo bloto i krew… Nie polegl.
2.
Doktor Erwin Hardwicke mial irytujacy nawyk: toczyl w dloniach olowek — w te i z powrotem. Patrzyl na mezczyzne po drugiej stronie biurka z pewna doza kalkulacji.
— Jednego nie moge pojac — rzekl wreszcie. — Dlaczego przyszedl pan do nas?
— Jestescie Akademia Nauk, wiec myslalem…
— A pan jest agentem wywiadu.
— Niech pan poslucha, doktorze: jezeli to panu bardziej odpowiada, potraktujemy te wizyte jako nieoficjalna. Jestem zdezorientowanym obywatelem, ktory przyszedl sie dowiedziec, czy moze znalezc tu pomoc.
— Moze i chcialbym panu pomoc, tylko nie bardzo wiem jak.
Cala ta sprawa jest pelna niejasnosci i przypuszczen.
— Do diabla, czlowieku! — zirytowal sie Claude Lewis. — Nie moze pan podwazac dowodow, nawet tak niklych jak moje.
— W takim razie zgoda — odparl Hardwicke. — Zacznijmy od poczatku, po kolei. Mowi pan, ze ten czlowiek…
Nazywa sie Enoch Wallace — powiedzial Lewis. — Zgodnie z chronologia ma sto dwadziescia cztery lata. Urodzil sie na farmie, pare kilometrow od Millville w stanie Wisconsin, dwudziestego drugiego kwietnia tysiac osiemset czterdziestego roku. Jest jedynym dzieckiem Jedediasza i Amandy Wallace’ow.
Gdy Abe Lincoln zaczal werbowac ochotnikow, zaciagnal sie jako jeden z pierwszych. Walczyl w Zelaznej Brygadzie, ktora zostala zmieciona pod Gettysburgiem w tysiac osiemset szescdziesiatym trzecim. Ale Wallace dostal sie jakos do innej jednostki i walczyl dalej w Wirginii pod dowodztwem Granta. Bral udzial w samej koncowce, pod Appomattox.
— Dokladnie, pan go sprawdzil.
— Przejrzalem jego akta. Dane o zaciagu sa w siedzibie wladz stanowych w Madison. Reszta, lacznie z przeniesieniem do rezerwy, tutaj, w Waszyngtonie.
— Mowi pan, ze on wyglada na trzydziesci lat.
— Na pewno nie ma wiecej. Moze nawet mniej.
— Ale pan z nim nie rozmawial.
Lewis potrzasnal przeczaco glowa.
— Moze to nie ten czlowiek. Gdyby pan mial odciski palcow…
— W czasie wojny secesyjnej nie istniala daktyloskopia — odparl Lewis.
— Ostatni weteran wojny secesyjnej zmarl ladnych kilka lat temu — powiedzial Hardwicke. — Zdaje sie, ze byl doboszem, synem pulku Konfederacji. To musi byc jakas pomylka.
Lewis potrzasnal glowa.
— Sam tak myslalem, kiedy mnie tam wysylali.
— Dlaczego pana wyslali? Czy wywiad zajmuje sie takimi sprawami?
— Zgadzam sie, to troche niezwykle — odrzekl Lewis. — Ale bylo tyle hipotez…
— Na przyklad niesmiertelnosc.
— Owszem, przyszlo nam i to na mysl. Ale to nie bylo najwazniejsze dla nas. Glownie zajmowalismy sie tym dziwnym budynkiem.
— Ale wywiad…
Lewis wyszczerzyl zeby w usmiechu.
— Zastanawia sie pan, dlaczego nie naukowcy. Logicznie myslac, tak powinno byc. Jeden z naszych ludzi wdepnal w to przypadkiem. Byl na urlopie w Wisconsin. Niezupelnie w tym rejonie, jakies szescdziesiat kilometrow dalej. Cos uslyszal, ktos mu o tym przypadkiem napomknal, wiec zaczal weszyc. Duzo sie nie dowiedzial, ale wystarczylo, zeby zaczac cos podejrzewac.
— Dziwi mnie — powiedzial Hardwicke — jak czlowiek mogl przezyc sto dwadziescia cztery lata w jednej miejscowosci i nie stac sie legenda, kims slawnym na caly swiat. Czy pan sobie wyobraza, co to za gratka dla dziennikarzy?
— Ciarki mnie przechodza, jak o tym pomysle — przyznal Lewis.
— Nie odpowiedzial mi pan.
— Dosc trudno to wytlumaczyc. Trzeba znac okolice i jej mieszkancow. Poludniowo-zachodnia czesc Wisconsin lezy w widlach dwoch rzek: Missisipi od zachodu i Wisconsin od polnocy. Z dala od brzegow rozciagaja sie prerie, zyzna ziemia, zamozne farmy i miasta. Ale nie opodal rzek teren jest nierowny i gorzysty: wysokie wzniesienia, stromizny, glebokie wawozy i urwiska. Niektore zakatki przypominaja zatoki otoczone ze wszystkich stron, odgrodzone od swiata. Nie ma dobrych drog, a w malych, prymitywnych farmach mieszkaja ludzie, ktorych wiecej laczy z pierwszymi osadnikami sprzed stu lat niz z wiekiem dwudziestym. Maja oczywiscie samochody, radia, wkrotce moze dotrze do nich telewizja. W rzeczywistosci jednak sa bardzo konserwatywni i niechetni obcym; nie dotyczy to, rzecz jasna, wszystkich ani nawet wiekszosci mieszkancow stanu — chodzi mi o ludzi z zakatkow. Kiedys bylo tam wiele samotnych farm, ale w dzisiejszych czasach trudno byloby wyzyc z gospodarstwa. Warunki ekonomiczne powoli zmuszaja ludzi do opuszczania tamtych okolic. Farmerzy sprzedaja dzialki i przenosza sie, przewaznie do miast, gdzie latwiej o prace.
Hardwicke pokiwal glowa.
— A zostaja, oczywiscie, ci najbardziej konserwatywni i niechetni obcym.
— Wlasnie. Wiekszosc ziemi pozostaje teraz w rekach wlascicieli, ktorzy nawet nie udaja, ze ja uprawiaja. Trzymaja zwykle pare sztuk bydla. Niezly interes, jesli ktos chce sobie zmniejszyc podatki.
— Chce pan przez to powiedziec, ze ci lesni ludzie — tak chyba nalezaloby ich nazywac — uczestnicza w