zasluguje Berlioz, nie zapominajcie, ze ja jestem Francuzem,
– Spojrzcie na potwora, jakiego nie wyobrazaliscie sobie nigdy, nie potwora, lecz brata, czlonka rodziny, ktory noca otworzy drzwi, zgwalci nas, zamorduje i wznieci pozar w naszym wspolnym domu…
Gabriel Atlan-Ferrara chcial – w tym miejscu nocnej proby
Chcial zamknac oczy i sluchac, jak muzyka plynie niby wielka rzeka, ktora unioslaby go daleko stad, z dala od tej sali koncertowej i tych okolicznosci, tej nocy w Londynie, kiedy deszcz niemieckich bomb nieprzerwanie spadal na miasto, a orkiestra i chor monsieur Berlioza odnosily zwyciestwo nad feldmarszalkiem Goringiem i dziekowaly samemu Fuhrerowi za straszliwe piekno horroru, mowiac mu: twoj horror jest okropny, pozbawiony wielkosci, to nedzny horror, bo nie rozumie, nigdy nie zdola zrozumiec, ze niesmiertelnosc, zycie, smierc i grzech to zwierciadla naszej wielkiej wewnetrznej duszy, a nie twojej, zewnetrznej, krotkotrwalej, okrutnej wladzy… Faust naklada maske czlowiekowi, ktory nie wie, co ona oznacza, ale nie sprzeciwia sie. To jest triumf Fausta. Wchodzi na terytorium Diabla, tak jakby wracal do przeszlosci, do utraconego mitu, do kraju pierwotnego terroru, ktory jest dzielem czlowieka, nie Boga ani Diabla; Faust zwycieza Mefista, bo ma wladze nad ziemskim terrorem, powalonym na ziemie, wygnanym z tej ziemi, pogrzebanym w ziemi i wydobytym z grobu: z tej ziemi nalezacej do ludzi, na ktorej Faust, mimo swej rzekomej kleski, nie przestaje czytac w sobie samym…
Mistrz chcial zamknac oczy i przetrawic to, o czym wlasnie myslal, powiedziec sobie samemu to wszystko, aby stanowic jedno z Berliozem, z orkiestra, z chorem, z muzyka, z ta wielka, nieporownywalna z niczym piesnia o diabelskiej wladzy nad ludzka istota, kiedy to ludzka istota odkrywa, ze Diabel nie jest tworem jednostkowym – „precz, precz, Mefisto” – lecz zbiorowa hydra („a sio, a sio, a sio”). Atlan-Ferrara chcial nawet zrezygnowac – lub przynajmniej sadzic, ze rezygnuje – z owej despotycznej wladzy, ktora czynila zen mlodego, a juz wybitnego europejskiego dyrygenta Gabriela Atlana-Ferrare, niechybnego dyktatora panujacego nad zespolem dosc plynnym, zuzytym, nieskazonym proznoscia ani duma, ktore moglyby wycisnac swoje pietno na dyrygencie, lecz ktore oczyszczaly go z Lucyferowego grzechu: na terenie teatru Atlanem-Ferrara byl malym bogiem, skladajacym swoja wladze na oltarzu sztuki, ktora nie byla jego sztuka, lecz przede wszystkim dzielem tworcy, czyli Hectora Berlioza. Byl soba, Atlan-Ferrara, posrednikiem, dyrygentem, interpretatorem Berlioza, ale, tak czy inaczej, autorytetem i zwierzchnikiem artystow podleglych jego wladzy. Choru, solistow, orkiestry.
Granica byla publicznosc. Artysta pozostawal na lasce sluchaczy: roztargnionych, nieznajacych sie na rzeczy prostakow albo nieprzejednanych koneserow czy tradycjonalistow, inteligentnych, ale niedajacych sie otworzyc na nowosci, tak jak owo audytorium, ktore nie zaaprobowalo II Symfonii Beethovena, uznanej przez wybitnego wiedenskiego krytyka za „wulgarne monstrum, ktore z wsciekloscia macha ogonem az do chwili, kiedy nadejdzie rozpaczliwie oczekiwany final”… A czyz inny krytyk, Francuz, nie napisal w „La Revue de Deux Mondes”, ze
Znalazlszy sie, w stanie chwiejnej rownowagi, miedzy dwiema interpretacjami – wersja kompozytora i wersja dyrygenta – Gabriel Atlan-Ferrara chcial ulec szokujacemu urokowi tego piekla, tak upragnionego i tak zarazem groznego, jakim byla kantata Hectora Berlioza. Warunkiem zachowania rownowagi – i, co za tym idzie, duchowego spokoju szefa orkiestry – jest przestrzeganie pewnej dyscypliny: kazdy ma sie trzymac swego miejsca i swej roli. Zwlaszcza w
Ale tej nocy, gdy
To byla ta kobieta.
Ta spiewaczka, ktora trzymala sie prosto posrod kleczacych przed krzyzem pozostalych chorzystek.
On nie uzywal batuty. Przerwal probe jednym uderzeniem, gniewnym, niezwyklym uderzeniem prawej piesci o lewa dlon. Uderzeniem tak mocnym, ze uciszylo wszystkich z wyjatkiem tego szalonego glosu, nie zuchwalego, choc natretnego – glosu owej spiewaczki kleczacej, lecz wyprostowanej, na srodku sceny przed oltarzem Najswietszej Marii Panny.
Milczenie wymusil na niej loskot wybuchow dochodzacy z zewnatrz –
I wlasnie to, ze cisze przerwal deszcz bomb, rozpalilo wscieklosc Atlana-Ferrary, ktory nie przypisywal swego gniewu temu, co sie dzialo na zewnatrz, ani zdarzeniom, jakie mialy miejsce na sali, lecz jedynie naruszeniu jego wysmakowanej rownowagi muzycznej – rozkolysaniu chaosu – przez ten glos, donosny i gleboki, odosobniony i dumny, „czarny” jak aksamit i „czerwony” jak ogien: Glos wyzwalajacy sie z choru, aby podkreslic swoje znaczenie, glos samotny jak domniemana glowna bohaterka dziela, do ktorego nie miala praw nie tylko dlatego, ze nalezalo do Berlioza czy tez do dyrygenta, orkiestry, solistow i choru, lecz dlatego, ze bylo ono wlasnoscia wszystkich. A jednak ow glos kobiety, slodki i przekorny, oswiadczal: – Ta muzyka jest moja.
– To nie jest Puccini, a pani nie jest Tosca, panno jakas tam, nie wiem, jak sie pani nazywa! – krzyknal mistrz. -Za kogo sie pani uwaza? Czy jestem idiota, ktorego nie warto sluchac? Czy tez to pani jest osoba zapozniona w rozwoju i nie rozumie, co sie do niej mowi?
Ale, niezaleznie od tych slow, Gabriel Atlan-Ferrara pozwolil, w tym samym czasie, kiedy je wymawial, aby