– Dziekuje ci za to, ze sie mna zajelas, Grubasko.

– Zawsze mowilam, ze z pana to taki zabawny staruszek, taki sentymentalny – ofuknela go zartobliwie gosposia, sprawdzajac, czy plaszcz dobrze lezy na ramionach jej slawnego profesora.

– Ale tam, czy to wazne, jak sie ubralem? Przeciez ide do teatru, ktory kiedys byl krolewska stajnia.

– To jest na pana czesc.

– A co ja tam uslysze?

– Jak, jak, prosze pana?

– Co, do stu diablow, zagraja na moja czesc.

– Potepienie Fausta, tak napisali w programie.

– No popatrz, jaki sie zrobilem zapominalski.

– E, nic takiego, wszyscy bywamy roztargnieni, a juz geniusze to najbardziej – zasmiala sie.

Starzec spojrzal po raz ostatni na krysztalowy krazek, zanim wyszedl w tamto popoludnie nad rzeka Salzach.

Podazal pewnym jeszcze krokiem, nie uzywajac laski, do sali koncertowej Festspielhaus, a w glowie dzwonilo mu kaprysne wspomnienie: pozycje czlowieka mierzy sie liczba ludzi, ktorymi rzadzi szef, szefem byl on, nie powinien byl o tym zapominac ani na chwile; byl szefem wynioslym i samotnym, czlowiekiem, ktory od nikogo nie zalezal, i wlasnie dlatego nie zgodzil sie, majac swe dziewiecdziesiat trzy lata, aby przyjechano po niego do domu. On pojdzie sam, bez zadnej pomocy, thanks but no thanks, on jest szefem, nie „dyrygentem”, nie „kierownikiem”, tylko tym, o ktorym sie mowi chef d'orchestre - to francuskie okreslenie naprawde mu sie podobalo: chef – oby nie slyszala tego Grubaska, bo gotowa go uznac za wariata, ktory na starosc chce sie poswiecic kuchni, a czy on by potrafil wyjasnic wlasnej gosposi, ze dyrygowanie orkiestra to stapanie po ostrzu noza, poniewaz wykorzystuje sie potrzebe, jaka odczuwaja niektorzy, potrzebe nalezenia do jakiegos zespolu, potrzebe czlonkostwa w jakims stowarzyszeniu, a zarazem potrzebe wolnosci, bo ci ludzie dostaja rozkazy, a sami nie sa zobowiazani do wydawania rozkazow innym ani sobie samym? Ilu ma pan podwladnych? Czy nasza pozycje mierzymy liczba ludzi, nad ktorymi mamy wladze?

A jednak, pomyslal, zmierzajac ku Festspielhaus, mial racje Montaigne. Chocbym zasiadl najwyzej, jak tylko mozna, nigdy nie bede siedzial powyzej wlasnego tylka. Mial sile, jakiej nikt, a w kazdym razie zaden czlowiek, nie potrafilby zdominowac. Szedl na przedstawienie Fausta Berlioza i wiedzial – wiedzial to zawsze – ze dzielo uwolnilo sie zarowno spod wladzy autora, jak i szefa orkiestry, Gabriela Atlana-Ferrary, aby rozgoscic sie na wlasnym terytorium, tam gdzie utwor sam sie okresla jako „piekny, dziwaczny, prostacki, wstrzasajacy, smutny”, i jest panem swego wlasnego swiata i wlasnego znaczenia, i w obu tych przypadkach odnosi zwyciestwo nad autorem i interpretatorem.

Czy pieczec, ktora nalezala tylko do niego, zastapila te fascynujaca buntownicza niezaleznosc muzycznej kantaty?

Maestro Atlan-Ferrara patrzyl na nia, zanim wyszedl z domu, by uczestniczyc w uroczystosci, ktora zorganizowano na jego czesc podczas Festiwalu w Salzburgu.

Pieczec, az dotad idealnie czysta, zostala nieoczekiwanie splamiona: szpecila ja jakas narosl.

Obce cialo, matowe i brudne, przypominajace ksztaltem piramide albo obelisk, zaczynalo rosnac od srodka we wnetrzu krysztalu, jeszcze przed chwila doskonale przejrzystego.

To byla ostatnia rzecz, jaka zapamietal przed wyjsciem na wystawione specjalnie dla niego Potepienie Fausta Hectora Berlioza.

A moze zawinila tu jakas skaza w jego oku, przewrotne zludzenie na pustyni jego starosci?

Moze, gdy wroci do domu, ten brunatny guz zdazy juz zniknac?

Jak chmura.

Jak zly sen.

Ulrike, jakby odgadujac mysli swego pana, patrzyla za nim, gdy sie oddalal, idac ulica nad brzegiem rzeki; nie ruszyla sie ze swego miejsca przy oknie, poki nie zobaczyla, ze sledzony przez nia mezczyzna, jeszcze wyniosly i wyprostowany, choc mimo lata otulony cieplym plaszczem, dotarl – jak sobie wyobrazala gosposia – do punktu, skad nie moglby juz przeszkodzic wiernej sludze w wykonaniu pewnego sekretnego planu.

Wowczas wziela z trojnoga krysztalowa pieczec i wrzucila ja sobie do uniesionego fartucha. Upewniwszy sie, ze plotno szczelnie owija ow przedmiot, szybko i zrecznie zdjela fartuch z siebie.

Podreptala do kuchni i tam, nie czekajac dluzej, umiescila fartuch razem z pieczecia na nieheblowanym stole, poplamionym krwia jadalnych zwierzat, a nastepnie, chwyciwszy walek, zaczela z wsciekloscia tluc lezace na stole zawiniatko.

Twarz sluzacej ozywila sie i plonela, jej wytrzeszczone oczy patrzyly uwaznie na przedmiot, ktory wzbudzil w niej taki gniew. Wygladalo na to, ze chce sie upewnic, na wlasne oczy ujrzec, jak pieczec kruszy sie na drobne czastki pod ciosami jej mocnego, grubego ramienia, uderzajacego z dzika sila, podczas gdy jej warkocze trzepotaly wokol glowy, tak jakby za chwile mialy opasc na stol kaskada siwych wlosow. – Kanalia, kanalia, kanalia! – mamrotala coraz glosniej, az w koncu zdolala wydac z siebie krzyk, ostry, dziwaczny, dziki, wstrzasajacy, smutny…

2

Krzyczcie, krzyczcie ze strachu, krzyczcie jak cyklon, wyjcie jak ogromny las, tak aby skaly osuwaly sie na ziemie, a potoki przyspieszaly swoj bieg, krzyczcie ze strachu, bo wlasnie w tej chwili widzicie cwalujace w powietrzu czarne konie, dzwony cichna, slonce gasnie, psy skomla, diabel zawladnal swiatem, szkielety wyszly z grobow, aby powitac te czarne rumaki niosace ze soba zlo. Krwawy deszcz spada z nieba! Konie sa szybkie jak mysl, nieoczekiwane jak smierc, sa bestia, ktora zawsze nas przesladowala, od kolyski, sa widmem, ktore w nocy puka do naszych drzwi, niewidzialnym zwierzeciem, ktore drapie pazurami w nasze okna, krzyczcie wszyscy, tak jakby chodzilo o zycie! POMOCY: blagajcie Najswietsza Marie Panne o laske, w glebi duszy wiecie, ze ani ona, ani nikt inny nie moze was uratowac, wszyscy jestescie potepieni, bestia was sciga, pada krwawy deszcz, skrzydla nocnych ptakow chloszcza nam twarze, Mefistofeles zatrul swiat, a spiewacie tak, jakbyscie byli chorem z operetki Gilberta i Sullivana!… Powinniscie sobie uswiadomic, ze spiewacie Fausta Berlioza nie po to, zeby sie podobac, nie zeby robic wrazenie, i nawet nie po to, zeby wzruszac; spiewacie, aby przerazac: jestescie chorem ptakow z tej najbardziej ponurej przepowiedni, ktora ostrzega: przyjda, aby nam odebrac nasze gniazdo, zeby wylupic nam oczy i pozrec jezyk, a zatem odpowiedzcie na to z ta resztka nadziei tkwiaca w strachu, krzyczcie sancta Maria ora pro nobis, ta ziemia jest nasza i ktokolwiek sie tu zblizy, temu wydziobiemy oczy i pozremy jezyk, i obetniemy genitalia, i przez otwor w potylicy wyssiemy szara materie, i pocwiartujemy tego intruza, aby rzucic jego wnetrznosci hienom, a serce lwom, pluca krukom, nerki dzikom, a odbyt szczurom, wykrzyczcie jednoczesnie swoj strach i swa wscieklosc, broncie sie, diabel nie jest jakas jedna istota, na tym polega jego oszukancza gra, przybiera poze Mefistofelesa, ale diabel jest tworem zbiorowym, diabel to bezlitosne „my”, hydra, ktora nie zna milosierdzia ani kresu zycia; diabel jest jak wszechswiat, Lucyfer nie ma poczatku ani konca, przecwiczcie to, zrozumcie to, co niepojete, Lucyfer jest ta nieskonczonoscia, ktora spadla na Ziemie, jest wygnancem z nieba bytujacym na jednym z glazow w tym ogromie wszechswiata, na tym polegala kara wymierzona mu przez Boga, bedziesz nieskonczony i niesmiertelny na Ziemi, Ziemi smiertelnej i skonczonej, ale wy, w ten dzisiejszy wieczor, tutaj, na scenie Covent Garden, spiewajcie tak, jakbyscie byli sprzymierzencami Boga opuszczonymi przez Boga, krzyczcie tak, jak chcielibyscie, zeby krzyczal Bog, gdy jego ulubieniec, jego aniol niosacy swiatlo zdradzil Boga: smiejac sie i placzac zarazem -jakaz melodramatyczna jest Biblia! – podarowal swiat Diablu, aby na skale, nalezacej do swiata skonczonego, odegral tragedie wygnanej nieskonczonosci: spiewajcie jak swiadkowie Boga i Demona, sancta Maria, ora pro nobis, krzyczcie „precz, Mefisto!”, odstraszajcie diabla, sancta Maria, ora pro nobis, niech parska ten rogaty, niech wojska bija w dzwony, niech da o sobie znac metal, tlum smiertelnikow zbliza sie, badzcie chorem, badzcie i wy takze tlumem, legionem, ktory zwycieza, gorujac swym glosem nad hukiem bomb, robimy probe przy zgaszonych swiatlach, w Londynie zapada noc, a Luftwaffe wciaz bombarduje, czarne ptaki przelatuja stadami, broczac krwia, kawalkada diabelskich rumakow mknie po czarnym niebie, skrzydla zlego chloszcza nasze twarze, poczujcie to! to wlasnie chce uslyszec, ten chor glosow, ktory zagluszy i uciszy bomby, ni mniej, ni wiecej, na to

Вы читаете Instynkt pieknej Inez
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×