materie i – bezwstydnik – splamic reke, ktora go glaskala.

Czego wiec mu jeszcze brakowalo? Jedynie zaspokojenia piatego zmyslu, najwazniejszego dlan zmyslu sluchu. Uslyszec ja, slyszec muzyke pieczeci. Byloby to wykonanie pelnego obrotu, zatoczenie idealnie okraglego kola, wyjscie ze strefy ciszy i sluchanie muzyki, ktora musialaby byc wlasnie muzyka sfer, niebianska symfonia rzadzaca ruchem wszelkiego czasu i wszelkich przestrzeni, nieustannie i rownoczesnie…

Kiedy krysztalowa pieczec zaczynala spiewac, najpierw cichutenko, jakby z wielkiej odleglosci, zaledwie szeptem; kiedy jej punkt srodkowy zaczynal poddawac sie wibracjom niczym magiczny, niewidzialny dzwoneczek zrodzony z samego serca krysztalu – z jego egzaltacji i z jego duszy -stary artysta czul zrazu w plecach dreszcz zapomnianej rozkoszy, potem, bezwiednie, zaczynal sie slinic, poniewaz nie kontrolowal juz przeplywu plynow w jamie ustnej uzbrojonej w pozolkla sztuczna szczeke, a ze wzrok jest bratem smaku, tracil tez wladze nad swymi gruczolami lzowymi i mowil sobie, ze starcy ukrywaja swa smieszna sklonnosc do placzu z byle powodu, zaslaniajac ja litosciwym welonem godnego pozalowania – ale i szacunku – podeszlego wieku, ktory zdradza tendencje do odwadniania sie, jak buklak, cieknacy wskutek wielu ran zadanych mu przez szpade mijajacego czasu.

Wtedy sciskal w dloni krysztalowa pieczec, tak jakby chcial ja udusic niczym malego bobra, uciszajac glos, ktory zaczynal sie wydobywac z przezroczystego tworzywa; bal sie, ze zniszczy kruchy przedmiot swa dlonia mezczyzny, jeszcze silnego, jeszcze o mocnych nerwach, choc nerwowego, nawyklego do dyrygowania, do wydawania rozkazow bez uzycia batuty, jednym ruchem samej dloni, jakby zbieral kwiaty, ruchem rownie zrozumialym dla czlonkow orkiestry jak i dla solisty: skrzypka, pianisty, wiolonczelisty; dlon ta byla silniejsza niz ow watly baton, ktorym on zawsze pogardzal, bo, jak mawial, ten kijek z teatralnej garderoby nie pomaga w niczym, tylko szkodzi, hamujac potok energii wydostajacej sie spod mojej czarnej czupryny i mojego wysokiego czola opromienionego blaskiem Mozarta, Bacha, Berlioza, tak jakby oni, Mozart, Bach, Berlioz – i tylko oni – pisali na moim czole partyture, ktora dyryguje, marszczac geste brwi z pewnym niepokojem, w czym tamci -orkiestra – widza przejaw wrazliwosci, moje poczucie winy i kare za to, ze nie jestem ani Mozartem, ani Bachem, ani Berliozem, tylko zwyklym „przekazywaczem”, posrednikiem. Posrednikiem pelnym wigoru, o tak, ale rowniez bardzo subtelnym, dreczonym obawa, ze on pierwszy moglby zawiesc, okazac sie zdrajca wobec wykonywanego dziela. On jest tym, ktory nie ma prawa sie pomylic oraz – mimo pozorow, mimo gwizdow publicznosci lub milczacej dezaprobaty ze strony orkiestry czy tez ataku prasy, jak rowniez scen urzadzanych przez sopranistke, pogardliwej miny solisty, szorstkiej proznosci tenora czy blazenady basa – nie powinien osadzac innych bardziej surowo niz samego siebie, Gabriela Atlana-Ferrary.

Tak wiec, przegladajac sie w lustrze, mowil do siebie: Nie stanalem na wysokosci zadania, zdradzilem swoja sztuke, rozczarowalem osoby, ktore mi podlegaja, a takze publicznosc, orkiestre i przede wszystkim kompozytora…

Kazdego ranka, przy goleniu, patrzyl na swoje odbicie i nie widzial juz tego czlowieka, jakim byl kiedys. Nawet ow mars na czole, ktory zwykle z biegiem lat coraz bardziej sie uwydatnia, u niego jakos sie ulotnil, zniknal przysloniety niesfornymi brwiami, ktore rosly we wszystkie strony -jak u jakiegos domowego Mefistofelesa – i ktore on, uznawszy je za zbyt frywolne, starannie pielegnowal, nie pozwalajac sobie na niecierpliwy gest w rodzaju „a sio, mucho”, gdyz i tak nie ujarzmilby tej zbuntowanej masy wlosow, tak bialych juz, ze gdyby nie ich obfitosc, stalyby sie niewidoczne. Dawniej te brwi wygladaly groznie: rozkazujaco. Dawaly do zrozumienia, ze jasny odblask na jowiszowym czole nie musi nikogo mylic, podobnie jak czarna kedzierzawa czupryna: zmarszczone brwi zapowiadaly kare i zmienialy twarz w sroga maske dyrygenta o nieopisanie natretnych oczach, oczach jak dwa czarne diamenty, pyszniace sie swym uprzywilejowaniem jako klejnoty o ognistym blasku, pelne nie-stygnacego zaru; jego cienki nos przypominal idealnie uksztaltowany nos Cezara – ale o nozdrzach dosc szerokich, jak u drapieznego zwierzecia – nos weszacy, brutalny, lecz czuly na najlzejszy zapach; natomiast usta mial piekne, meskie, miesiste i pelne. Wargi kata i kochanka, ktory obiecuje zmyslowosc jedynie zamiast kary, a cierpienie tylko jako cene za rozkosz.

Czyzby to byl on? Ta twarz jak wizerunek na chinskim papierze, pomarszczonym wskutek ciaglego wygladzania, a uzywanym do pakowania ubran podczas dlugich podrozy, odbywanych ze slynna orkiestra, ktorej czlonkowie musieli, niezaleznie od warunkow klimatycznych i w najrozniejszych okolicznosciach, ubierac sie do pracy w niewygodny frak, zamiast godnego pozazdroszczenia dresu, przeznaczonego dla mechanikow, chociaz oni takze posluguja sie precyzyjnymi instrumentami?

Tak wygladal kiedys. Dzis jego lustro temu przeczylo. Ale on, na szczescie, posiadal drugie, nie to z lazienki, stare i poplamione farba, lecz tamto krysztalowe lustro, jakim byla pieczec, umieszczona na trojnogu przy oknie wychodzacym na niezmienna panorame Salzburga, tego germanskiego Rzymu, korzystnie usytuowanego w plaskiej kotlinie miedzy ogromnymi gorami, nad rzeka zdazajaca, niby pielgrzym, od strony Alp i zaopatrujaca w wode miasto, ktore byc moze kiedys poddawalo sie przemoznym silom przyrody, ale na przelomie wiekow siedemnastego i osiemnastego stworzylo wlasny projekt nawadniania rywalizujacy z natura, bedacy jej odbiciem, lecz takze przeciwienstwem. Architekt z Salzburga, Fischer von Erlach, tworca blizniaczych wiez, wkleslych fasad, dekoracji przypominajacych fale, z zaskakujaca wojskowa prostota osiagal rownowage miedzy oblednym barokiem i alpejska majestatyczna wzniosloscia. To on wymyslil dla miasta napelnionego nieuchwytna rzezba muzyki druga nature, fizyczna, namacalna.

Stary artysta patrzyl przez okno wzwyz, na lasy i gorskie klasztory, po czym, aby sie pocieszyc, spogladal na to, co znajdowalo sie nizej, na poziomie jego oczu, ale nie mogl ominac wzrokiem – kosztowaloby go to zbyt wiele wysilku -monumentalnych urwisk i fortec, wyrzezbionych w powietrzu, jakby na jej podobienstwo, nad gora Monchsberg. Niebo przemieszczalo sie szybko nad panorama gor – nie moglo rywalizowac z natura i architektura.

On mial przed soba inne granice. Miedzy miastem a nim, miedzy swiatem a nim istnial ow przedmiot z przeszlosci, ktory trwal niezachwianie, odporny na bieg czasu; opieral mu sie, a zarazem byl jego odbiciem. Czy byla dlan niebezpieczna ta krysztalowa pieczec, ktora moze zawierala w swym wnetrzu wszelkie rodzaje pamieci zyjacych istot, ale byla rownie krucha jak one? Patrzac na nia, umieszczona tam, na trojnogu przy oknie, miedzy miastem a nim, starzec zastanawial sie, czy utrata tego przezroczystego talizmanu oznaczalaby rowniez utrate pamieci, ktora rozpadlaby sie na kawalki, gdyby – z powodu nieuwagi, jego wlasnej lub sprzataczki, ktora uslugiwala mu dwa razy w tygodniu, albo tez na skutek zlego humoru poczciwej Ulrike, jego gosposi, czule nazywanej przez niego Dicke, a przez sasiadow Grubaska – krysztalowa pieczec znikla z jego zycia.

– Tylko prosze mnie nie obwiniac, jak sie cos stanie z tym pana szkielkiem. Jezeli panu tak na nim zalezy, to najlepiej je schowac w jakims bezpiecznym miejscu.

Czemu wciaz trzymal swoj skarb wlasnie tu, na oczach wszystkich, mozna by rzec: wrecz pod golym niebem?

Stary dyrygent mial wiele odpowiedzi na tak logiczne pytanie. Powtarzal je: autorytet, decyzja, przeznaczenie, symbol, i w koncu pozostawala mu tylko jedna – pamiec. Gdyby schowal pieczec w szafie, ktos musialby pamietac o niej. Bylaby obiektem pamieci, zamiast nadal byc widzialna pamiecia swego wlasciciela. Wystawiona w widocznym miejscu, przywolywala, ona sama, wspomnienia, ktorych maestro potrzebowal do dalszego zycia. Znuzony siadl przy fortepianie i grajac, niemal tak opieszale jak niedbaly uczen, suite Bacha, powiedzial sobie stanowczo, ze krysztalowa pieczec jest jego zyjaca przeszloscia, naczyniem mieszczacym w sobie to wszystko, czym byl on i co zdzialal. Ona miala go przezyc. Sam fakt, ze jest tak krucha, kazal starcowi powierzyc jej swe wlasne zycie – pragnal niemal, aby stalo sie ono czyms nieozywionym: r z e c z a. To prawda, ze w niewyobrazalnej przejrzystosci owego przedmiotu cala przeszlosc czlowieka, ktorym byl i ktorym przez bardzo krotki czas mial nadal byc on, przetrwalaby z dala od smierci… Poza smiercia. Jak dlugo by trwala? Tego juz nie wiedzial. Nie mialoby to znaczenia. Zmarly nie wie, ze umarl. Zywi nie wiedza, czym jest smierc.

– O naszej wlasnej smierci nie bedziemy mieli nic do powiedzenia.

To bylo tak, jakby sie o cos zakladal, a on nigdy nie stronil od ryzyka. Gdy sie wydobyl z marsylskiej nedzy tylko po to, aby porzucic bogactwo bez slawy i wladze bez wielkosci i poswiecic sie calkowicie swemu ogromnemu, poteznemu powolaniu- muzyce- zycie postawilo go na niewzruszonym piedestale ufnosci we wlasne sily. Ale to wszystko, co bylo nim, zalezalo od czegos, czym on nie wladal: od zycia i smierci. Zaklad polegal na tym, aby przedmiot tak zwiazany z jego zyciem oparl sie smierci i aby w jakis tajemniczy, a nawet nadprzyrodzony sposob pieczec wciaz zachowywala swe cieplo, zapach, slodki smak, wydawala z siebie glos i ukazywala plomienna wizje zycia swego pana.

Zaklad: Krysztalowa pieczec stlucze sie, zanim on umrze. Pewnosc, o tak! marzenie, przeczucie, senny koszmar, niespelnione pragnienie, niewypowiedziana milosc: umra razem, talizman i jego pan…

Вы читаете Instynkt pieknej Inez
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×