Starzec usmiechnal sie. Nie, o nie! To nie „jaszczur”, kawalek oslej skory, ktory zmniejsza sie za kazdym spelnionym zyczeniem swego posiadacza. Krysztalowa pieczec nie rosla ani nie malala. Byla zawsze taka sama, ale jej pan wiedzial, ze chociaz nie zmienia ksztaltu ani rozmiaru, to przeciez, cudownym sposobem, miescily sie w niej wszystkie wspomnienia z czyjegos zycia, ujawniajace byc moze jakas tajemnice. Pamiec nie byla gromadzeniem materialu, ktore mialo sie skonczyc, po przekroczeniu pewnej bariery, peknieciem i rozpadem kruchych scianek pieczeci. Pamiec miescila sie w jej wnetrzu, bo byla identyczna z jej wymiarami. Pamiec nie byla intruzem, ktory sie wywyzsza, albo -jakby za pomoca lyzki do butow – wpycha do srodka, przybierajac ksztalt przedmiotu, sluzacego jej za schronienie; byla czyms, co sie filtruje i przeksztalca w kazdym nowym doswiadczeniu; pamiec pierwotna rozpoznawala kazda pamiec „nowo przybyla”, witajac ja w miejscu, z ktorego, nie wiedzac o tym, ta „nowa” pamiec wyszla; wyszla w mniemaniu, ze jest przyszloscia, aby odkryc, ze na zawsze pozostanie przeszloscia. Przyszlosc miala takze stac sie pamiecia.

Druga, tak samo oczywista sprawa byl wizerunek. Obraz powinien byc wystawiony na pokaz. Tylko najpodlejszy skapiec trzyma w ukryciu Goye nie z obawy przed kradzieza, tylko ze strachu przed Goya. Ze strachu, ze obraz powieszony na scianie, nawet nie w muzeum, ale w domu owego nikczemnika, beda ogladali inni i, co wazniejsze, obraz bedzie patrzyl na innych. Przerwac te wymiane spojrzen, na zawsze obrabowac artyste z mozliwosci patrzenia i bycia widzianym, na zawsze powstrzymac ow przeplyw witalnej sily: nic nie mogloby bardziej ucieszyc – i niemal przyprawic o dreszcz rozkoszy – owego doskonalego skapca. Kazde spojrzenie obcego czlowieka byloby dlan rownoznaczne z kradzieza obrazu.

Stary artysta nigdy tego nie chcial, nawet w latach mlodosci. Jego wynioslosc, izolowanie sie, okrucienstwo, jego pycha, jego sadystyczne upodobania, wady, jakie mu przypisywano w latach wielkiej kariery, nie mialy w sobie nic obsesyjnego, nie odmawial tez dzielenia sie swa sztuka z obecna na sali publicznoscia. Ale slynal z niecheci do udzielania sie nieobecnym. Jego decyzja byla nieodwolalna, Zero nagran plytowych, zero filmow, zero transmisji radiowych i – co za horror – telewizyjnych. Byl tez znany jako przeciwnik Karajana. Uwazal go za blazna, ktoremu bogowie nic dali nic procz umiejetnosci fascynowania pycha.

Gabriel Atlan-Ferrara, przeciwnie, nigdy tego nie chcial… Bedace jego wlasnoscia „dzielo sztuki” – jak na spotkaniach towarzyskich nazywal krysztalowa pieczec – bylo wyeksponowane, bylo jego skarbem, ale nalezalo do niego od niedawna, przedtem przechodzilo przez inne rece, jego matowosc stawala sie coraz delikatniejsza, nabieralo przejrzystosci pod wplywem licznych spojrzen, ktore je od lat przeszywaly, a ktore byc moze tylko we wnetrzu krysztalu pozostawaly, paradoksalnie, zywe, bo uwiezione.

Czy bylo aktem wspanialomyslnosci takie eksponowanie owego objet d'art, jak powiadali niektorzy? Czy byla to wielkopanska dewiza, przyrzad do znakowania broni, zwykla – choc tajemnicza – cyfra wyryta w krysztale? pieczec herbowa? Czy pieczetowala jakas rane? Albo moze byla to, ni mniej, ni wiecej, tylko pieczec Salomona, ktora wyobrazamy sobie jako glowna oznake wladzy krolewskiej wielkiego monarchy hebrajskiego, ale utozsamia sie ja, o wiele skromniej, z kokoryczka, roslina o bialych kwiatach, dajaca czerwone owoce z cienkimi szypulkami: tak zwana pieczecia Salomona?

Nie, nie byla niczym takim. On to wiedzial, ale nie potrafil okreslic jej pochodzenia. Wiedzial z cala pewnoscia, na podstawie wiadomosci, ktore posiadal, ze przedmiot ten nie zostal wyprodukowany, lecz z n a 1 e z i o n y. Ze nie byl wymyslony, lecz sam m y s 1 a l. Ze nie mial ceny, poniewaz byl zupelnie bezwartosciowy.

Ze byl czyms, co sie przekazuje z rak do rak. To owszem. To potwierdzalo jego doswiadczenie. Pochodzil z przeszlosci. Zjawil sie u niego.

Ale w koncu przyczyna, dla ktorej krysztalowa pieczec zostala umieszczona tutaj, przy oknie wychodzacym na piekne austriackie miasto, niewiele miala wspolnego z pamiecia czy wizerunkiem.

Lecz wszystko to – starzec podszedl do trojnoga – mialo zwiazek ze zmyslowoscia.

Byla tam, w zasiegu reki, dokladnie w takiej odleglosci, aby kazdy mogl jej dotknac, glaskac ja, czuc w calej pelni idealna, podniecajaca gladkosc tej niezniszczalnej skory, jaka moglyby miec plecy kobiety, policzek ukochanej, wrazliwa na dotyk dziewczeca kibic czy wiecznotrwaly owoc.

Krysztalowa pieczec byla odporna bardziej niz wspaniala tkanina, bardziej niz jednodniowy kwiat, bardziej niz klejnot z twardego metalu. Nie grozilo jej zuzycie, nie zzeraly mole ani czas. Byla caloscia, pieknem, zawsze radoscia dla wzroku, a dla dotyku tylko wtedy, kiedy palce chcialy byc rownie delikatne jak przedmiot, ktory glaskaly.

Starzec widzial sie w lustrze jako papierowe widmo; jego piesci mialy sile obcegow. Zamknal oczy i wzial do reki pieczec.

To byla najwieksza pokusa: kochac tak bardzo te pieczec z krysztalu, zeby ja na zawsze zmiazdzyc usciskiem swej mocnej dloni.

Z tej meskiej dloni o magnetycznych wlasciwosciach, ktora jak nikt inny dyrygowal Mozarta, Bacha i Berlioza, coz pozostalo procz rownie kruchego jak krysztalowa pieczec wspomnienia pewnej interpretacji, uznanej w swoim czasie za genialna i niepowtarzalna? Bo mistrz nigdy nie pozwalal na nagrywanie swoich wystepow. Nie zgadzal sie, jak mowil, na to, by stac sie „zapuszkowana sardynka”. Jego muzyczne obrzedy mialy byc zywe, tylko zywe, i mialy byc jedyne w swoim rodzaju, nie do nasladowania, tak glebokie jak doswiadczenie tych, ktorzy ich sluchali; i tak ulotne jak pamiec tych samych sluchaczy. W ten sposob wymagal, aby – skoro to lubia – zachowali taka muzyke w pamieci.

Krysztalowa pieczec byla jak ow wielki orkiestralny rytual, pod dyrekcja wielkiego kaplana, ktory go rozpalal i gasil, poslugujac sie ta zarliwa mieszanina woli, wyobrazni i kaprysu. Interpretacja utworu muzycznego staje sie, podczas wykonywania go, tymze utworem samym w sobie: Potepienie Fausta Berlioza, odgrywane na scenie, jest dzielem Berlioza. I tak samo wizerunek jakiegos przedmiotu jest tymze przedmiotem. Krysztalowa pieczec byla rzecza i wizerunkiem, i jedno bylo identyczne z drugim.

Przegladal sie w lustrze i na prozno szukal jakiegos rysu mlodego dyrygenta, slawnego na cala Europe, ktory, gdy wybuchla wojna, nie dal sie skusic faszystom w swej okupowanej ojczyznie i wyjechal do Londynu, aby tam dyrygowac pod bombami Luftwaffe; bylo to swego rodzaju wyzwanie wobec apokaliptycznej bestii, tego barbarzynstwa czyhajacego wszedzie i tak przebieglego, wobec potwora, ktory moglby fruwac, a nie pelzac z brzuchem przy samej ziemi i z sutkami upapranymi lajnem i krwia.

Wowczas wychodzil na jaw glebszy powod umieszczenia owego przedmiotu w sali przytulku dla starcow w Salzburgu.

Przystawal na to z drzeniem, wstydliwym i podniecajacym. Chcial trzymac krysztalowa pieczec w dloni, aby moc ja scisnac, az zachrzesci, zmiazdzyc i zniszczyc, trzymal ja tak, jak chcial trzymac w uscisku tamta kobiete: niemal ja duszac, przekazujac jej plomienne pragnienie, dajac jej odczuc, ze w milosci do niego, z nim i dla niego kryje sie pulsujaca gwaltownosc, destrukcyjne niebezpieczenstwo, ktore bylo koncowym holdem zlozonym namietnosci i urodzie. Kochac Inez, kochac ja az do smierci.

Wypuscil z reki pieczec, nieswiadom tego, ale przestraszony. Toczyla sie przez chwile po stole. Starzec zlapal ja z lekiem i zarazem z czuloscia, bylo to emocjonujace jak skoki bez spadochronu na pustynie Arizony, ktore czasem, zafascynowany, ogladal w tak niecierpianej przezen telewizji, bedacej wstydliwym utrapieniem jego starosci. Ponownie umiescil pieczec na malym trojnogu. To nie bylo jajko Kolumba, ktore moglo sie trzymac, tak jak caly swiat, na lekko splaszczonym czubku. Bez podporki pieczec moglaby sie potoczyc, upasc, rozbic na kawalki…

Wpatrywal sie w nia az do chwili, kiedy Frau Ulrike – czyli Dicke – zjawila sie, podajac mu plaszcz.

Byla nie tyle gruba co niezdarna w ruchach, poniewaz procz tego, w co wlasnie sie ubrala, wlokla za soba szerokie tradycyjne szaty (kilka spodnic wlozonych jedna na druga, fartuch, grube welniane ponczochy, szale, tez jeden na drugim, jakby ciagle dokuczal jej chlod). Wlosy jej byly biale, ale nikt by nie odgadl, jaki kolor mialy w mlodosci. Wszystko – jej wyglad, kulejacy chod i pochylona glowa -kazalo zapominac, ze Ulrike tez kiedys byla mloda.

– Panie profesorze, spozni sie pan na przedstawienie. Prosze pamietac, to na pana czesc.

– Nie potrzebuje plaszcza. Mamy lato.

– No to od dzisiaj bedzie pan zawsze potrzebowal plaszcza.

– Ech, despotka z ciebie, Ulrike.

– Niech pan nie dziwaczy. Prosze mi mowic Dicke, tak jak wszyscy.

– Wiesz co, Dicke? Byc starym to zbrodnia. Mozesz skonczyc bez nazwiska i bez godnosci w jakims przytulku, w otoczeniu staruchow, tak samo glupich i bez grosza przy duszy jak ty.

Popatrzyl na nia rozrzewniony.

Вы читаете Instynkt pieknej Inez
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×