W komnacie przebywal tez trzeci mezczyzna. Wysoki, z dlugimi siwymi wlosami, ubrany w zolty jedwabny zupan zdobiony diamentowymi guzami. Lezal oparty o skraj loza, prawa reka trzymal sie za zakrwawiony bok, a lewa podpieral, chcac wstac. Jeknal, gdy mu sie to nie udalo. Koltun poznal go od razu. To byl jasnie wielmozny pan Maciej Bialoskorski, wywolaniec, hultaj i warchol, ktory od lat wymykal sie starostom i burgrabiom z Ziemi Sanockiej.

Wiedzac, z kim ma do czynienia, Koltun zadrzal, ale nie uciekl. Stal, dzierzac w obu rekach siekiere.

Bialoskorski dostrzegl go - skinal nan reka.

- Chlopie - wysyczal - chodz tu!

Koltun postapil krok do przodu. A wowczas w jego lbie zablysla zdradliwa mysl.

Jednym skokiem rzucil sie do pana Bialoskorskiego. Zamarl, gdy szlachcic spojrzal mu prosto w oczy.

- Przynies szarpie! - jeknal Bialoskorski. - Cyrulika wezwij zaraz...

- Tak, panie! - rzucil Koltun. A potem jednym szybkim ruchem opuscil obuch siekiery na leb szlachetnie urodzonego pana brata.

2. Trwoga w Lutowiskach

- Ajajaj! - lamentowal Jankiel, trzymajac sie upierscienionymi rekoma za czarna, postrzepiona mycke na siwiejacych wlosach. - Ajajaj! Co wy najlepsiego zhobily!

- Sames to wymyslil, Zydu! - charknal Koltun. - Sames przyslal po nas, Judaszu zatracony! Pomnij, co zes gadal! Ze u ciebie w karczmie pan stoi, co na niego sa kondamety...

- Kondemnaty - poprawil Jankiel i zlapal sie za pejsy.

- Jak zes gadal! - syknal Koltun. - Jakes breszyl. Chodzwa, chlopy. Wy, Dolinianie, wy sie diabla nie boita.

Wezmie szlachcic w leb obuchem, dobro jego podzielim, a jeszcze nagroda bedzie. A teraz co - dudy w miech?!

- Ja dobzie wsistko zapamietalem. Ale tehaz ja sie boje. Ja sie bahdzo boje, bo ten slachcic ziw i on nie zapomni, w jaka to kahczma po lbu wzion.

Stali przed podsieniami zajazdu, otoczeni tlumem mieszczan i chlopow. Byli tu niscy, krepi, dlugo- i czarnowlosi Hyrniacy, przydziani w ciemne siraki, ktorzy zjechali do Lutowisk na konski jarmark z sasiednich wiosek - Procisnego i Smolnika. Byli rosli i dumni Lachowie z Doliny w siermiegach, o dlugich wasiskach i wlosach przystrzyzonych na donice. Byli Koroliwcy, to jest Rusnacy, ktorzy przybyli hen, hen zza Oslawy. Byli Zydzi w ozdobnych, wyszywanych jarmulkach, w chalatach oraz narzuconych na nie futrzanych giermakach lub kopieniakach. Byli kupcy z Hoczwi, Cisnej i Baligrodu, baby handlujace serem i jajcami, byli bakuniarze zwozacy tyton zza wegierskiej granicy, Liptacy, Cyganie, grajkowie, sabaci, Wolosi i zapewne nie brakowalo zlodziei. Wsrod dlugich wlosow i plowych czupryn, wsrod czapek, kolpakow i slomianych kapeluszy widnialy wygolone lby Kozakow, kapuzy i bekiesze sabatow, a nawet nieliczne szlacheckie kolpaczki ozdobione piorami i trzesieniami.

Wszyscy ci ludzie przyszli tu w jednym celu - aby popatrzec na slawnego infamisa, czleka z piekla rodem, maciciela, banite, paliwode, swawolnika i rebacza. Czyli na pana Bialoskorskiego, ktorego zla slawa zajezdnika i okrutnika scigala cierpliwie przez ostatnie tygodnie po calej Ziemi Sanockiej wojewodztwa ruskiego, az wreszcie ulapila za posiwialy leb. Pan Maciej na wpol lezal ze zwieszona glowa, przywiazany do slupa podtrzymujacego podsienia. Nie odzyskal jeszcze swiadomosci i nie slyszal, jak klocono sie o jego osobe.

- Powiadales, Zydu, ze nagroda jest za jego glowe! - tokowal Koltun. - Mowiles, ze dwa tysiace dukatow daje za niego pan starosta Krasicki. To plac nam teraz! A nagrode sobie w Przemyslu odbierzesz!

- Aj waj! To dla mnie ziaden intehes. Ziadna zysk! Sama sthata - biadal Jankiel.

- Bieri szlachtycza, parchu - mruknal Iwaszko po rusku i zasadzil palce za pas. - Lem hroszi nam za neho dawaj.

Zyd rozejrzal sie stropiony, szukajac sprzymierzencow.

- Wysta sie slachcica nie bali - wyszeptal. - Tys sam, Koltun, gadal, ze go za leb wezmiesz, a jak sobie gorzalki popijesz, to ci i diabel, i bhukolaki niesthaszne. To wy go sobie tehaz zabiehajcie! Ot, madhe sie znalezli. Slachcicowi w leb dali, a jak co, to wsistko na Zida! Bo Zidy wsistkiemu winne. A my prziecie ziadne Tuhki. Ziadne Tatahy, ale wasi stahsi bhacia w wiezie.

- Powoli, powoli. Nie spiehajcie sie, ludzie. Jest i na to hada - zagadal Moszko z Tyczyna, Zyd z pejsami zaplecionymi w warkoczyki, zwany Tyczynskim lub Umnym, gdyz pisywal regestra celne w Cisnej. - Tzieba odstawic Bialoskohskiego do Psiemysla, do pana stahosty.

- A kto pojedzie? - zagadal Jankiel do Koltuna i Iwaszki. - Ho, ho, ja tu cos malo widze ochotnikow. A mozie ja, Zid, mam to ucinic? Bo kuniec kunciow wsistko zawsie na Zidow spada!

- Hejze, Koltun! - rzekl Moszko z Tyczyna. - Ty zes to gadal, aj waj, zes hezun i zbytnik. Ty zies piehwsi za siekiehe zlapal. To bierz slachcica. Twoj on i w phawie.

- Bierz, bierz - dorzucil Chochol, spogladajacy chytrze spod baraniej czapy nasunietej na oczy. - On twoj i nagroda twoja. A ja zostane i koniem sie panicza zajmiem. A takoz i ochedostwo, i sakiewke wezme. Zal dac przepadac dobru.

- Wezmiesz, ale kopa w rzyc! - warknal Koltun. - Wy kurwe syny! Wy chamy lajnem w srake chlastani! Dobro brac toscie pierwsi, ale lba nadstawic to nie lza! Wezmiecie dobytek pana, a mnie wyprawicie do grodu i do cerkwi pojdziecie tropariony odmowic, zeby mi Bialoskorski na goscincu leb urwal! Zebym nie wrocil i o udzial w lupach was nie turbowal! Wara, powiadam! Wara ode mnie. A jak wam zle, to wychodzcie, po kawalersku, na klonice.

Zapadla cisza. Koltun nie przesadzal. Wszyscy pamietali, ze nie dalej jak na Trzech Kroli pocial i poharatal strasznie wegierskiego Cygana, ktory chcial ukrasc jego wolu.

- Parol, chamy!

Na dzwiek tego bezlitosnego glosu wszyscy zadrzeli. Koltun obejrzal sie zdjety trwoga. Nogi ugiely sie pod nim.

Bialoskorski spogladal wprost na niego. Chlop drzal przeszywany spojrzeniem wyblaklych niebieskawych oczu szlachcica. Infamis dzwignal sie z ziemi, jeknal, gdy odezwala sie swieza rana na boku. Szarpnal rekoma przywiazanymi do slupa podtrzymujacego podsienie karczmy. Wyprostowal sie, stanal na nogach. Splunal.

- Chamy! - powiedzial spokojnie, nieglosno. Na placu zrobilo sie cicho. Chochol i kilku strachliwych chlopow przezegnalo sie.

- Ty! - Bialoskorski spojrzal na Janka muzykanta. - Rozwiaz mnie!

Janko az przysiadl.

- Ani sie waz! - jeknal Koltun. - Ani go tknij, psi synu!

- Nnnie, panie. Nniiee - wyjakal Janko. - My cie do starosty zawieziem. Do Przemysla.

- Wy chamy, kozojebce, sucze lajna! - wycedzil Bialoskorski jakby zdziwiony. - Co to ma znaczyc? Jak smieliscie podniesc swoje chamskie lapy na szlachetnie urodzonego pana brata!

- Ty, panie, nie krzycz - rzekl Koltun. - Tak i my sie nie boimy. My w prawie, a ty nie. Tys nynie nie zaden slachcic, ino wor i szelma, a my chlopki uczciwe a pracowite.

- Constitutio anno tysiac piecset dziewiecdziesiat jeden stanowi - dorzucil obeznany z prawem Moszko - ze wywolanca zabic bez kahy mozna.

- Moszko praw! - rzekl Iwaszko. - Kto by infamisa zabil, nagroda w zlocie bedzie.

- Nagroda... Racja. Jeno ze najpierw mnie do starosty odwiezc musicie. Do Przemysla. A do tego duzo czasu uplynie. Bardzo duzo...

Zapadla cisza.

- A do tego czasu - gadal Bialoskorski, a glos jego byl bezlitosny - do tego czasu i popiolow z Lutowisk nie zobaczysz.

Tlum ochnal i cofnal sie. Tylko Koltun i Iwaszko zostali na miejscu.

- Pol dnia drogi stad bawi moja kompanija - ciagnal Bialoskorski beznamietnym glosem. - Jak sie zwiedza o tym, coscie uczynili, zjada tu w goscine. I popasaja dlugo. A was, chamy, za koniem wloczyc beda i na progach chalup wywiesza.

- Slowa to jeno, panie, slowa...

- A dla ciebie, chamie - bezwzgledny wzrok Bialoskorskiego spoczal na Koltunie - specjalna ceremonie odprawimy. Wygodzimy ci lepiej niz mistrz Jakub zbojowi Salacie we Lwowie, a smierci bedziesz wypatrywal jak nadobnej dziewki...

Koltun zbladl, skulil sie, zmalal.

- Ale nie musi sie tak skonczyc ta compactia. Rozwiazcie mi wiezy i wypusccie, a daruje was zdrowiem.

- Nie wierzcie, chlopy! - syknal Koltun. - On, psia mac, i tak tu wroci. Ziemie a niebo ostawi!

- Nagroda za niego jest - syknal Chochol. - Do starosty z psim synem!

Chlopi zaszumieli, zawahali sie.

Bialoskorski rozesmial sie zimnym, lodowatym smiechem. Cos zarzezilo mu w plucach. Zacharczal i splunal krwia pod nogi.

- Kto? - rzucil drwiaco. - Kto z was, chamy, gownoroby, odwiezie mnie do Przemysla? Kto osmieli sie reke na mnie podniesc? Jest ktos taki? Niechaj wystapi i pamieta, ze jesli potem wpadnie w moje rece - bede go za koniem wloczyl. I jak wegorza obedre ze skory.

- Mozemy przeciez tylko po stahoste poslac - pisnal Moszko. - A sami zaczekamy na pacholkow.

- Poslijcie - zasmial sie Bialoskorski. - Do Przemysla trzy dni drogi. A jak wieczorem do mej kompanii nie wroce, zaraz zaniepokoi sie pan Ramult o zycie towarzysza. A jak sie zaniepokoi, to skrzyknie pana Krzesza i pana Taranowskiego, i pana Zbroje i cieplo wam sie zrobi. Tak cieplo, ze wody w Sanie nie starczy, coby sie ochlodzic.

- Przecie mozemy go ubic - rzucil Iwaszko. - Martwego latwiej dowiezieni...

- Chybas z uma zszedl! - warknal Koltun. - Nie godzi sie zwiazanego zabijac. Ja kmiec, ale honor i fantazje mam!

- Za ziwego wieksia naghoda - wtracil Moszko.

- Na co khecic, na co chodzic! Nie ma co tu hobic - rzekl Jankiel. - Tzieba zawiezc pana Bialoskohskiego do stahosta. Do Psiemysla. Ja sam konie dam tym, co zawioda. I spyzie na dhoge. Kto odwazny?

Jakos nikt sie nie zglosil.

- No, co wy jescie chciec od biednego Zida? Ja jestem phosty Zid. U mnie nie ma ziadna odwaga. U mnie handele, handele. U mnie kahczma. I dzieciska... I ani jednego talaha.

- Kto zawiezie pana Bialoskorskiego do Przemysla? - zapytal Koltun. Powiodl spojrzeniem po twarzach swoich kompanow. Spuscili glowy. Chochol skulil sie i wycofal tylem. Iwaszko patrzyl w ziemie, a Janko muzykant spocil sie ze strachu.

Вы читаете Czarna Szabla
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×