Padal deszcz. Pozna jesienia zjawisko bardziej niz powszednie.
Wpadlem na stacje pocztowa zablocony, zlowieszczy i zarosniety czarna szczecina. W polerowanej, stalowej tarczy zdobiacej kominek przez sekunde odbijala sie moja straszna geba: niebieskie oko bylo metne i jakby martwe, zolte gorace, zle i nienasycone.
- Gospodarzu! Najlepsza karete!
Jakies zamieszanie z prawej i lewej; niezrozumiale mamrotanie. Wyszczerzylem zeby i wyroslem do sufitu. Zle obliczylem odleglosc i uderzylem glowa w belke. Tak, az z bolu pociemnialo w oczach.
- Koni nie trzeba, mowie. Najlepsza karete, osie, albo pozalujesz, ze sie urodziles!
Wszyscy obecni w pomieszczeniu rozpelzli sie, gdzie kto mogl. Pod stoly, pod schody prowadzace na pietro. Zrobilo mi sie duszno. Pocierajac guza podszedlem do drzwi, opadlem na czworaki i wyszedlem. Za progiem wrocilem do zwyklych rozmiarow.
Od czasu, gdy brunatny mrok Marmurowych Jaskin zmienil sie w swiatlo dnia, uplynely dwa tygodnie. Dwa dlugie, meczace i puste tygodnie. Moglbym przemienic sie w sokola i zdac na sile skrzydel. Jednak wciaz mialem przy sobie te przekleta Kare. Podobnie jak drogocenne kamyki, ktorych nie moglem tak po prostu wyrzucic.
Karete w koncu wytoczyli. To sie nazywa najlepsza?! Powinna zreszta dojechac. Do miejsca, w ktorym bede mogl zdobyc bardziej odpowiednia.
Holoble sterczaly w niebo. Jak rece wyciagniete w oczekiwaniu laski.
Nie, moi drodzy. Laski nie bedzie. Nie bedzie przebaczenia. Juz jade, panowie, i przekonacie sie na wlasnej skorze, ze Hort zi Tabor nie przyszedl na ten swiat na prozno. Tak, panowie; moje jalowe zycie zyskalo teraz nowy sens.
Miejscowi zbiegli sie, by popatrzec na maga, ktory wybieral sie w podroz kareta bez konia.
Coz. Beda mieli o czym opowiadac wnukom.
* * *
- Gospodarzu! Wody, zsiadlego mleka i kotleta na parze, tylko zywo!
Wszedzie sa tacy sami. Juz niosa dzban wina i ociekajacy sokiem stek. Mieso razem z talerzem leci w twarz podajacemu.
- Powiedzialem: zsiadlego mleka, powiedzialem: na parze!
Bieganina.
Moja sabaja zostala u Nagiej Iglicy. Nie w charakterze wykupu, lecz podarunku. Chwilami zalowalem swej szczodrosci, chwilami nie.
Nie wzialem Ory ze soba, by nie narazac jej na niebezpieczenstwo. Zostawilem ja sama i teraz ona nie zyje.
Kim byl jej wrog; ten, z powodu ktorego wstapila do klubu Kary? Czy mogl wykorzystac fakt, ze zostala sama?
Spokojnie, podpowiadal zdrowy rozsadek. Ora mogla przeciez zatruc sie grzybami. Mogla spasc z mostu do rzeki. Mogla zagapic sie i wpasc pod kola rozpedzonego powozu. Chocby moja kareta bez zaprzegu tak gnala po wiejskich drogach, ze dwie gesi rozjechala. Moze Ora rowniez wlasnie tak...?
„...Jestem kobieta. Moj ojciec umarl... jestem magiem trzeciego stopnia. Nie ma komu sie za mna ujac...”
To prawda. Byla slaba. A ja zostawilem ja sama.
Na wyheblowanym stole stal juz dzban ze smakowitym kwasnym mlekiem. Popatrzylem na swoje rece. Kazdy paznokiec w zalobie.
- Gospodarzu! Umywalke i recznik!
Woda byla ciepla. Podgrzali, a wiec przestraszyli sie mojego gniewu.
Trzy razy wyszorowalem rece.
Umylem sie, zmywajac pot i kurz. Przy okazji zmylem tez kilka lez, ktore wycisnal ze mnie wilgotny, jesienny wiatr.
Urodziwa pietnastoletnia dziewczyna podala mi czysty, plocienny recznik. W jej oczach malowalo sie takie przerazenie, ze szybko odwrocilem wzrok.
- Jak cie zwa?
- Mila. - W ochryplym szepcie nie bylo juz przerazenia, lecz smiertelna rozpacz.
- Dziekuje, Mila. Mozesz odejsc.
Czyzby to Preparator rozprawil sie z Ora? Czyzby faktycznie mu czyms zagrazala?
Mianowany mag trzeciego stopnia? Nie rozsmieszajcie mnie. Chyba, ze pan preparator zrobil to, by uderzyc we mnie?
Pochowalem ojca; stracilem sowe; pogrzebu matki nawet nie pamietam. Taki juz jest ten swiat, zawsze ktos umiera. Dlaczego pan preparator uznal, ze bede rozpaczal po Orze Szantalii?
Jednak to ja zostawilem ja sama.
Kotlet na parze przyrzadzony byl bez soli. Wiec tutejszy kucharz mial jednak troche oleju w glowie.
Unioslem glowe.
Zajazd byl pusty. W drugim koncu sali tloczyli sie ramie przy ramieniu ci, ktorzy nie mieli dokad uciec. Wlasciciel gospody, podobny troche do Marta zi Gorofa, jego tlusta zona, dwunastoletni chlopiec i dziewczyna, ktora podawala mi recznik.
- Prosze mi wybaczyc - rzeklem. - Zdaje sie, ze wszystkich was przestraszylem... Kotlet byl doskonaly, dziekuje.
I polozylem na stol piec zlotych krazkow. Ostatnie pieniadze, jakie mi zostaly.
Gospodarz zamrugal. Chlopiec schowal sie za plecy matki. Dziewczyna wciagnela glowe w ramiona. Zdaje sie, ze mi nie wierzyla. Nie wierzyla, ze czlowiek z taka twarza moze wykazac dobra wole.
Zaslonilem dlonia zolte oko. Usmiechnalem sie ze smutkiem.
Dziewczyna dlugo patrzyla na mnie z otwarta buzia. A potem ze strachem w oczach odwzajemnila moj usmiech.
* * *
ZADANIE Nr 400: Mag pierwszego stopnia traci jednakowa ilosc sil na odparcie szesciu kolejnych uderzen mlotem kowalskim (zaklecie „przed zelazem”) i na uwiedzenie czterech wiejskich dziewek (zaklecie milosci). Jaka jest energopojemnosc kazdego zaklecia?
ZADANIE Nr 401: Mag drugiego stopnia uwiodl kolejno trzy wiejskie dziewki. Ile uderzen mlotem kowalskim (zaklecie „od zelaza”) moglby odeprzec, wydatkujac taka sama ilosc magicznej sity?
* * *
Miejsce bylo paskudne. Nie raz i nie dwa kogos tu zarzneli; najpewniej rozbojnicy; nic wiec dziwnego, ze przednia os karety trzasnela wlasnie tu, na rozstajach. Szarpniecie rzucilo mnie na sciane; pojazd przejechal jeszcze kawalek sila inercji, po czym osiadl w blocie.
Nie chcialo mi sie wychodzic; znowu padalo.
Rozbojnicy byli gdzies w poblizu; gdy wyostrzylem sluch, uslyszalem ich sapanie i krzatanine. Nie w pore przypomnialem sobie Aggeja z mamusia i jej zbirami. Ale wtedy woda byla jeszcze ciepla. Nienawidze jesieni; wszystko zmienia sie za szybko i zawsze na gorsze.
Wtedy obok byla Ora, podpowiedzial mi zdradziecki, wewnetrzny glos. Powiedzial to ukradkiem i chyba ze wspolczuciem. Wszystko tak szybko sie zmienia. I to wcale nie na lepsze. O, nie. Nie na lepsze.
Rozbojnicy najwyrazniej sie ulotnili. Byli to normalni, magobojni rozbojnicy. Nie mieszkali w sasiedztwie smoczego zamku, nie dowodzil nimi zazarty mag bekart.
Bylem sam. Na srodku jesiennej drogi, posrodku lasu. Zupelnie sam. I nigdy jeszcze to uczucie tak mi nie ciazylo.
Przypomnial mi sie Iw de Jater. Pomyslalem o nim prawie z rozdraznieniem.
Gdyby mi ktos teraz powiedzial, ze juz nigdy w zyciu nie bedzie mi sadzone zobaczyc przyjaciela z dziecinstwa, nie poczulbym nic. Kompletnie nic. Ani zalu, ani radosci. No i sowa z nim, z lwem.
Niewola; zaplotlem palce. Wiodlem swobodne i, nie ma co duzo ukrywac, nudne zycie. Zostalem zwabiony i zlapany na haczyk. Zupelnie niezauwazalnie. Pewnie bym nawet nie zrozumial (w kazdym razie nie od razu), co sie stalo, gdyby Ora zyla. Byc moze zostalibysmy dobrymi znajomymi. Moze wymienialibysmy listy i od czasu do czasu spotykali sie w klubie Kary. Z okienka zegara wynurzalaby sie drewniana sowa, odliczajac godziny spokoju i obojetnosci. Gdyz prawdziwa wolnosc wiaze sie z obojetnoscia. Dla niej wszystkie kobiety na swiecie, wszyscy mezczyzni na swiecie i wszystkie dzieci sa jednakowe. Owszem, roznia sie kolorem wlosow i sila rozumu, niektorzy moga nawet budzic powazanie; jednak zadne z nich, znikajac na wieki, w niczym nie skrzywdzi wolnosci. I chmurka lekkiego smutku rozwieje sie po polgodzinie...
Albo nie? Byc moze, gdyby Ora pozostala zywa, wszystko ulozyloby sie duzo gorzej. Poczucie straty w koncu sie zatrze i byc moze znowu sie uwolnie. A gdyby Ora zyla, uzyskalaby nade mna wladze, a wladza narwanej paniusi nad magiem ponad ranga jest smieszna i uwlaczajaca.
W okna karety bebnil deszcz. Trzeba bylo cos zrobic; naprawic os zakleciem, isc piechota, cokolwiek. Lecz ja siedzialem z twarza ukryta w dloniach.
Gdyby pan preparator postanowil otworzyc mnie, co by zobaczyl?
Czym jest dla niego czlowiek? Krysztalem o tysiacu scian? A moze drzewem o tysiacu galezi, albo miastem, gra, lasem, czy jeszcze czyms innym, czego nawet ja, mag ponad ranga, nie jestem w stanie pojac?
Wyobrazilem sobie, jak po nacieciu mojej duszy, uwaznie unosi na skalpelu jedna z mych glownych cech.
I jakis czas potem, tlusciejszy i pogodniejszy, z wisiorem na szyi, z zona i gromadka dzieciakow na karku, usiadlbym za stolem pisac pamietniki, a dzieci szeptalyby, przykladajac palce do warg: Tsss, tata tworzy...