baronem.
Nie, z glodu nie umre. Dom i ogrod nakarmia mnie i obsluza. Skladek do Klubu Kary tez nie bede juz placil; wystarczy, ze raz mi sie „poszczescilo”. Oczywiscie wyjazdy do stolicy, a tym bardziej projekcyjne podroze, sa teraz nie na moja kieszen, czy raczej sloj.
Z drugiej strony, czy bylo mi zle, kiedy zylem sam dla siebie i nigdzie nie wyjezdzalem? Wrecz przeciwnie; bylo mi lepiej niz teraz.
Gdyz gorzej niz teraz byc juz nie moglo.
Rozleglo sie stukniecie w drzwi wejsciowe. Kogo tam sowa niesie? A moze to tylko wiatr.
Stukniecie sie powtorzylo; niepewnie, jakby z inercji.
- Wpuscic - rzeklem szeptem.
Przeciag zakolysal plomieniami swiec, drgnely lampy pod sufitem. Podskoczyl plomien w kominku.
Stanal w drzwiach; od jego przemoczonego plaszcza wyraznie czuc bylo psim zapachem. Zatrzymal sie w milczeniu, jakbym to ja bez uprzedzenia wtargnal do jego domu. Jakbym to ja musial wymyslac tematy rozmowy.
- Moj sloj pekl.
Iw de Jater przelknal sline. Nie odezwal sie jednak.
- Ora nie zyje - powiedzialem, odwracajac sie. - Nie zyje. Tak to wyglada.
Jater zrobil dwa kroki. Zatrzymal sie za oparciem mojego fotela. Glosno wciagnal powietrze.
- Co sie z nia... Jak...?
- Nie wiem - powiedzialem szeptem. - Nie bylo mnie przy niej.
Psi zapach wypelnil pokoj od podlogi po sufit.
- Pozyczyc ci pieniedzy? - zapytal baron cicho.
Spojrzalem na niego.
Postarzal sie. Na skroniach i brodzie pokazaly sie siwe wlosy.
Patrzyl na mnie z napieciem i jakby poczuciem winy, jak wzorowy uczen, ktory nie odrobil lekcji.
- Hort... - Nie wytrzymal mojego spojrzenia i odwrocil wzrok.
- Moge ci te pieniadze po prostu dac; nie bedziesz mi musial ich zwracac. Przeciez wykosztowales sie z mojego powodu...
- Zaplacisz mi honorarium? - zapytalem sarkastycznie.
- No co ty - zasepil sie. - Ja po prostu... wybacz, Hort.
Z powodu baby... to znaczy... o malo cie nie zabilem.
- To juz niewazne, Iw - westchnalem. - Tak naprawde... Zreszta, to nie ma znaczenia.
* * *
…sa takimi samymi poddanymi Polnocnej korony, jak ludzie innych stanow. Wszystkie punkty paragrafu „O srodkach i karach” odnosza sie do nich w calej rozciaglosci.
W przypadku szczegolnie ciezkich przestepstw (zabojstwo czlonkow rodziny krolewskiej, czy uchylanie sie od placenia podatkow w czasie wojny) w stosunku do osob z tytulem maga stosuje sie kare wiezienia do lat trzystu.
Magowie mianowani podczas przebywania w miejscu odosobnienia powinni byc pozbawieni przedmiotu inicjujacego (przedmiot zdaje sie komisji atestacyjnej, ktora nadala danemu magowi magiczny tytul).
Magowie dziedziczni powinni byc umieszczani w specjalnie skonstruowanych, z uwzglednieniem ich magicznych zdolnosci, celach. W pomieszczeniach wieziennych powinny byc stworzone warunki zmuszajace do ciaglego rozchodu sil magicznych (podnoszacy sie poziom wody, lub opuszczajacy sie sufit, to jest czynniki, ktore mag, dla zachowania zycia, musi powstrzymywac magicznym wysilkiem). Mag pozbawiony pelnego zapasu sil, nie jest w stanie uwolnic sie za pomoca aktywnych dzialan magicznych.
Przy tworzeniu ekstremalnych warunkow w wiezieniu dla magow nalezy przestrzegac zasady, ze zagrozenie zycia maga powinno dokladnie odpowiadac jego mozliwosciom, gdyz jest on skazany na odosobnienie, a nie na smierc...”
* * *
Po przejsciu dwoch przecznic - od momentu mojego przyjazdu do miasta nie minelo jeszcze pol godziny - zorientowalem sie, ze jestem sledzony. Najpierw szpieg byt jeden, potem bylo ich dwoje, w koncu nawet patrol, ktory spokojnie chodzil po ulicy, zmienil kierunek i niespiesznie ruszyl za mna. Zaczalem isc szybciej. Straznicy, nie wiedziec czemu, chwycili za bron i tez przyspieszyli kroku.
Wygladalo na to, ze ekscelencja pamietal obraze. Wygladalo na to, ze ekscelencja zostal mylnie poinformowany, ze zaklecie Kary zostalo juz wykorzystane. Wygladalo na to, ze niepotrzebnie przybylem do stolicy. Czekaly mnie przygody.
- Szanowny panie! Prosze chwile zaczekac.
Nie zamierzalem czekac. Wrecz przeciwnie. Gwaltownie skrecilem w brame, dalem nura za czyjs pusty woz i nalozylem powloke. Patrol, szczekajac bronia, pojawil sie za minute; podworze wypelnilo sie przytlumionymi przeklenstwami, zapachem potu i tytoniu. Straznicy zerwali rozwieszona bielizne, smiertelnie wystraszyli jakas kobiete z drewnianym wiadrem, nie zwrocili jednak uwagi na brudnego, szescioletniego berbecia, melancholijnie siedzacego pod plotem na worku z kamykami.
Odeszli. Siedzialem jeszcze przez chwile. Potem wstalem, zarzucilem worek na szczuple, malutkie ramie, druga reka przycisnalem do piersi futeral z Kara i zgiety pod wielokrotnie zwiekszonym ciezarem, wyszedlem na ulice.
Ogladana z dolu ulica robila wrazenie. Grzmialy po chodniku ogromne nogi w wielkich, drewnianych buciorach; gdzies tam, w gorze, przeplywaly posepne twarze. Dawniej ich nie widzialem. Wczesniej wszyscy odwracali wzrok, widzac na ulicy szlachetnego pana maga.
- Ej, maly, gdzie leziesz? Gdzie twoja mama?
Porazala mnie fantastycznosc, jakas przypadkowosc tego, co zachodzilo. Gdzie jestem? Kim jestem? Po co ide? Dokad? Czego chce ode mnie ten wysoki rzemieslnik z siwymi brwiami i nierowno podstrzyzona, laciata brodka.
- No, idz sobie maly, idz, ja cie nie zaczepialem. Idz, idz...
Zmieszal sie. Czyzby poczul strach? Dlaczego? Przeciez tylko na niego popatrzylem; po prostu spojrzalem z wysokosci dziecinnego wzrostu.
Kulejac i powloczac nogami dotarlem do budynku klubu Kary. Zatrzymalem sie, walczac z nieprzyjemnym uczuciem, z chorobliwa pewnoscia, ze kiedy tylko wejde, pod zegarem w glebi sali za malenkim stolikiem ukaze sie Ora. Bedzie siedziec, z oczami pomalowanymi roznobarwnym tuszem. I pojde ku niej przez cala sale.
Odwrocilem sie i odszedlem.
* * *
Szedl po przeciwnej stronie ulicy. Nie od razu go poznalem. Moglem go w ogole nie poznac; bardzo sie zmienil.
Podczas naszego pierwszego spotkania byl przygnieciony nieszczesciem, ktore na niego spadlo. Glos mial bezbarwny, jak brwi i wasy, a jego twarz wydawala sie nieforemna, biala plama. Teraz wasy mial jasne, brwi ciemne, a na policzkach graly mu rumience. Okazalo sie, ze sie smieje. Smieje! Idzie lekko, jak tancerz, trzymajac pod ramie kobiete, mloda, sliczna i zakochana. I szczesliwa, na cala ulice, na caly swiat.
„Trzy i pol roku temu moja corka zostala porwana”.
To byl on, handlarz ziolami. Na glowie zamiast ciemnego, klubowego mial zwykly, elegancki, choc nieco znoszony kapelusz.
„Wiem, ze moja corka zostala zamordowana... Porywacz, zabojca, ukrywa sie teraz za oceanem... Otoczyl sie ochroniarzami, wiedzac, ze poswiece reszte zycia...„
A wiec handlarz ziolami znalazl jednak sposob, by sie zemscic. I po zemscie sie uspokoil.
Zapewne nigdy sie o tym nie dowiem. Gdyz nie zdecydowalem sie przejsc przez ulice i zapytac go o to.
* * *
„...W wieku osmiu miesiecy pewnie siedzi i probuje ustac na nogach. W wieku dwunastu miesiecy zazwyczaj juz chodzi. Male dziecko potrafic sprawic wiele klopotow, jesli go nie upilnowac. Jednak dziedziczny mag jest w stanie sprawic ich stokroc wiecej. Poczynajac od czternastego miesiaca zycia nie spuszczajcie syna z oczu! Ani jego matka, ani niania czy mamka nie beda go w stanie powstrzymac, gdy wezmie sie za swoje pierwsze, nieswiadome jeszcze doswiadczenia magiczne.
Umiejetnosc magicznego dzialania dziecko zdobywa miedzy pierwszym a drugim rokiem zycia. Poniewaz abstrakcyjne myslenie nie jest jeszcze u niego rozwiniete, pierwsze, intuicyjne zaklecia imituja znane dziecku przedmioty i sluza do natychmiastowego osiagniecia konkretnych celow. Jesli na przyklad cukierek lezy na stole, a do stolu nie da sie siegnac, dziecko wydluzy wlasna reke. (Znany jest przyklad malego maga, ktory budzac sie w mokrym lozku, momentalnie wysuszal posciel i materac. Matka chwalila go za czystosc i wstrzemiezliwosc. Sekret wyszedl na jaw dopiero wtedy, gdy ktoregos ranka posciel okazala sie przepalona do brunatnych plam. Malec nie obliczyl wysilku)...”
* * *
- Kogo zapowiedziec, panie...? - Zapytala wystraszona damulka w szarej jak mysz sukience; uniformie starych panien.
- Niech pani poinformuje jego ekscelencje, ze Hort zi Tabor, dziedziczny mag ponad ranga, pragnie pomowic z nim w cztery oczy.
Oczy damulki zrobily sie jak szklane wisiorki w zyrandolu. Najwyrazniej juz o mnie slyszala i widok zi Tabora, tak po prostu stojacego posrodku przedpokoju, wydawal jej sie chyba sennym koszmarem.
Stalem zreszta niedlugo. Wybralem wygodny fotel i rozsiadlem sie w nim, gladzac lezaca na mych kolanach gliniana maszkare. Z boku moglo sie wydawac, ze przynioslem ekscelencji kotka w prezencie.
- Panie zi Tabor - rzekla damulka po powrocie. Na jej policzkach widnialy nierowne, czerwone plamy - ekscelencja jest gotow pana przyjac, prosze tedy...
Spokojny jak zolw, udalem sie za nia do znanego mi juz gabinetu.
Ekscelencja siedzial w fotelu; obie rece trzymal oparte o wyrzezbione na oparciach lwie lapy. Nie wygladal nawet na zdziwionego; wciaz to melancholijne zmeczenie, wciaz te podpuchniete