Ale co do samej mocy - nie ustepowal nikomu, rozumial to nawet Tomasz z Alticy, i Tanas z Ridny, i ksiaze tez to rozumial... Klaudiusz Starz marzyl, ze dorowna w czynach Atrikowi Olowi - a zamiast tego przymierza sie do przyciskow, jak tchorzliwy i bezlitosny polityk, i nanosi uderzenie cudzymi rekami, i to jakie uderzenie - brudne, podle, nieludzkie...

A wszystko dlatego, ze przegapil swoja szanse. Nie zarznal rudej dziewuchy srebrnym sztyletem. Nie zamknal jej w podziemiach, pozwolil isc swoja droga, pozwolil zainicjowac sie; wszystko zatem, co czyni teraz, jest tylko poprawianiem wlasnego bledu...

I, juz sie nie wahajac, przylozyl kciuk do plytki sensora. Przez dluga sekunde nic sie nie dzialo i juz wlosy na czubku glowy mialy mu sie zjezyc, gdy w koncu w prostokatnym ekraniku mignal skapy napis: kod...

Ksiezyc nie rozumial, co sie dzieje. Ksiezyc gapil sie tak samo posepnie i zlosliwie. Ksiezyc wystraszy sie potem, juz po.

Wystukal kod. Otrzymal dostep i starannie sprawdzajac wszystko na mapie, wprowadzil namiary Podralcow.

A potem, sprawdziwszy czas, wprowadzil go z rezerwa, zostawiajac do zaproponowanego uderzenia cala dluga godzine. Szescdziesiat minut.

A potem dlugo i tepo patrzyl na pulsujacy czerwony napis, sygnal mowiacy, ze rozkaz zostanie przyjety do wykonania po powtornej identyfikacji poprzez sensor i przycisniecie czerwonego przycisku.

Ale czerwonego przycisku Klaudiusz nie dotknal, natomiast starannie wlozyl pudelko do wewnetrznej kieszeni, uruchomil samochod i cicho, bardzo wolno ruszyl przed siebie - tam, skad dochodzila won matki. W strone wsi Podralce.

* * *

Tuz przed polnoca pochod osiagnal swoje wspaniale apogeum. Niebo, stalo sie bebnem, grzmialo i kazde uroczyste uderzenie stawalo sie wymachem ciemnoczerwonej lsniacej tkaniny; na drodze Iwgi znalazla sie rownina, okragla niecka z miekkimi trawiastymi zboczami, z twardym wyasfaltowanym dnem, z olbrzymim budynkiem w srodku. Budynek przykryty byl ciemnym szklanym dachem, a nieopodal plonelo ognisko ze zlozonych w stos, jak drewno, samochodow. W straszliwym zoltym swietle miotaly sie po kregu, krecily sie,

jakby wciagane przez wir, uwolnione, oszalale konie.

Rytm zmienil sie. Iwga stanela.

Gluche rzenie. Nierowny stukot kopyt, ledwo slyszalny, oddalony, lecace grudy gruntu, odblask pozarow; Iwga przymknela oczy. Konie wykonywaly swoj wspanialy taniec. Paradne przejscie, rozwiane grzywy, mokre grzbiety, wytrzeszczone oczy...

Iwga zrobila krok do przodu, pozwalajac wirowi wciagnac i siebie. Schwytac, niesc po spirali, do srodka, do osi, do slupa traby krecacej wstegami niegasnacego ogniska. Bawiacej sie tam, w niebie, wsrod gwiazd, zabawiajacej sie sterta zelaznego zlomu i trzema osobowymi samochodami, ktorym udalo sie uniknac ogniska, porwanymi z asfaltowego parkingu.

Konie krecily sie coraz wolniej i wolniej, niektore juz sie ledwo wlokly, opusciwszy glowy, opusciwszy do ziemi jasne grzywy. Iwga ostro, niemal bolesnie odczula, ze jej nowe cialo juz jest tu.

- Matko! Nowo narodzona matko!

Morze czulosci. Morze plonacych oczu. Morze dotkniec, raz lekkich i niemal niewyczuwalnych, raz bolesnych i silnych, ale jednakowo szczesliwych, goracych, szczerych; swieto odzyskanego sensu.

Iwga drgnela.

Traba, wciagajaca ja w lej, teraz jej sie podporzadkowala. Zlala sie z nia, wciagnela w siebie, zawisla nad jej glowa i Iwga, odrzuciwszy do gory glowe, widziala przez wirujacy lej - gwiazdy...

Milosc ulatywala od niej, jak ulatuje z letniej powierzchni rzeki poranna mgla. Jak ulatuje zapach rozpalonego ludzkiego ciala. Jak bije blask od ksiezyca. Sama z siebie, naturalna i prosta, sama z siebie.

Nie rozrozniala ich twarzy. Wszystkie jednakowo nalezaly do niej, jej dzieci i czastki jej istoty, komorki jej nowego ciala, palce, wlosy, oczy. Ze zdziwieniem czula, jak ozywa, uczucie to bylo tak silne, ze nie wytrzymala i pozwolila sobie na wymkniecie sie z powrotem, do powloki rudowlosej dziewczyny, w oczach ktorej odbijal sie dysk ksiezyca.

Minela otwierajace sie przed nia szklane skrzydla drzwi, poczula na twarzy powiew od ogromnego klimatyzatora, usmiechnela sie i wzruszyla ramionami.

Ciemnosc pekla. Budynek jarzyl sie swiatlem, caly, az po szklana kopule, az po najodleglejszy kat, utonal w wesolym elektrycznym swietle, pewnym siebie swietle wiecznego dnia, pojecia nie majacego o zoltym ksiezycu, swiecach i kopcacych pochodniach. Ocknely sie i zahuczaly, popelzly do gory i na dol gumowe schody, ruszyly sie skrzydla wentylatorow, zaplonely mocne niebieskawe monitory, ustawione tu i tam, w najblizszym z nich Iwga zobaczyla swoje odbicie, z nieruchoma blada twarza, plonacymi oczyma i kula ognistych wlosow, wsrod ktorych co jakis czas blyskala mala zygzakowata blyskawica.

Iwga rozesmiala sie. Obrazy nakladaly sie; rudowlosa dziewczyna pojawila sie jako nieproszona gospodyni porzuconego przez ludzi supermarketu. A ona, ta prawdziwa, ktorej cialo ksztaltuje sie teraz w wirze na srodku stepu, w ramie oszalalych koni - pojawila sie jako nieproszona gospodyni do tego wielkiego swiata...

Chociaz teraz juz wie, ze wcale nie jest taki duzy.

Szla miedzy polkami i stelazami, miedzy pstra roznorodnoscia szmat i glosnikow, lalek, skory, chromu i niklu, porcelany, luster, jasnych pudelek i zywych kwiatow; na podwojnym lozu, pachnacym lnem i lakierem, lezaly otwarte, swobodnie splatajac strony, bezwstydne pornograficzne magazyny i wspanialy atlas anatomiczny. Na dnie nadmuchiwanego dziecinnego basenu stala, stykajac sie glowami, para ciemnoczerwonych rybek-miecznikow; Iwga szla, a wraz z nia poruszal sie srodek ogromnego wiru, traby, w

ktorej krecily sie konie. Nad jej glowa wisial ciemny slup, wyciagajacy ku gorze jezyki plomiennych wsteg; od czasu do czasu wir wciagal co sie dalo, zrywal z polek, po spirali wciagal swoja zabawke do gory, przebijajac przezroczyste sklepienie, ciskajac na uciekajace w panice ruchome schody szklane odlamki i odblyski swiatla ksiezyca. Te, co byly jej dziecmi, rowniez podporzadkowaly sie wirowi - niepowstrzymanie ciagnelo je ku wnetrzu, do czarnego slupa, czescia ktorego teraz byla; poruszaly sie jak konie na skraju leja - po kregu, po spirali, zaczarowane, co sekunde zblizajac sie do zawladniecia sensem, zblizajac do czegos

najcenniejszego na swiecie, do jedynego, co teraz ma wartosc - do matki...

Wir bawil sie mnostwem malutkich luster. Wir obsypywal supermarket blyskami - to damskie puderniczki bezsilnie otworzyly pokrywki, jak perloplawy, rozwarte przy pomocy noza, otwieraly pyszczki, gubily biale krazki puszkow, a te wypelnialy powietrze drobniutkim pylem, blyskajac lusterkami.

Skarb nad skarby, pomyslala Iwga, zachwycona lotem niepotrzebnych, ale tak ladnych przedmiotow. Skarb nad skarbami - ten, ktory staje sie jedynym...

Nieoczekiwane slowo zwrocilo jej cos jak wspomnienia; swiatlo latarki i rece czlowieka, mezczyzny, rece z cienkimi sznurkami zyl, z niemozliwa do odczytania siatka losu na waskich dloniach... Wir skrecil sie mocniej, zwinal i wyrwal wspomnienia z jej glowy. Wyrwal i cisnal do jednej z czarnych promienistych dziur w szklanym suficie.

Weszla na okragle podium, gdzie stal wielki fotel z wysokim rzezbionym oparciem. Kroczyla wolno i dostojnie, jakby sie bala, ze spadnie korona - korona byl czarny wirujacy slup.

- Na nowo urodzona matka!

Uniosla rece.

Swiatlo zgaslo. Ksiezyc patrzyl przez rozbita szklana kopule i gdzies daleko, moze na drugim koncu swiata, uderzyl dzwon.

- Na nowo urodzona matka!

- Do mnie, dzieci moje. Do mnie.

W rzeczywistosci nie wydala zadnego dzwieku - ale wir nad glowa zaczal sie rozdymac, ze slupa stajac sie stozkiem, a potem kula; pochwycone przez wsciekly wir zerwalo sie ze swoich miejsc wszystko, co od wielu juz lat wierzylo w swoja niewzruszonosc.

Wszystkie te przedmioty, do tego czasu uwazane za cenne, cala ta mieszanina zelaza i tkaniny, szkla i plastyku, wszystkie te sploty przewodow i sznurow, wzbily sie w powietrze, wciagane okrutnym korowodem; wsrod odlamkow fruwaly, przewracajac sie i chichoczac, jej dzieci - wydawalo sie Iwdze, ze wlasna reka miesza w powietrzu te mieszanine. Wir rosl i rozrastal sie, zrywal obicia ze scian, wyrywal bloki, krecil odlamkami cegiel i w koncu wydusil resztki szklanego dachu, splunal tym wszystkim w twarz ksiezycowi i ksiezyc na chwile zmarkotnial, zaciagniety czarna warstwa dymu i popiolu.

Fotel, na podlokietniku ktorego opierala sie Iwga, nie stracil nawet suchego platka rozy, ktory dawno temu opadl na siedzenie. Fotel nie stracil ani pylka; ubranie Iwgi nie szamotalo sie, jej nos wyczuwal swiezy zapach nocy i przez odarte z tkanki zebra scian widziala konie - wir utrzymywal je, przenosil nad ziemia, podchwytywal i opuszczal znowu, a one wstawaly na nogi i biegly jak nakrecone, jakby baly sie stracic rytm...

Nad jej glowa nie bylo juz teraz fruwajacego chlamu. Jej dzieci, rozesmiane, z rozwiewajacymi sie z woli wiru wlosami i sukienkami, wyciagaly do niej rece i zblizaly sie z kazda sekunda - dluga slodka droga, po kregu, po spirali.

Wtedy usiadla, uniosla glowe, wyprostowala sie, nie dotykajac plecami rzezbionego oparcia. Zamknela oczy i wyraznie wyobrazila sobie los, czekajacy ten swiat.

Najpiekniejszy ze swiatow. Krolestwo wiecznego ruchu, stozek gigantycznego wichru, krolujacy wir...

I gwiazdy. Rozesmiala sie szczesliwa. Jej smiech podchwycily setki glosow.

* * *

Nacisk tej, ktora szla gdzies z przodu, zapieral mu dech i paralizowal sily. Do uderzenia zostalo czterdziesci minut czasu, a polecenie na pulpicie ciagle nie bylo potwierdzone i waski ekran pudelka domagal sie tego, pulsujac czerwienia. Graf toczyl sie po drodze wolno, z predkoscia spacerujacego cyklisty; Wielki Inkwizytor Wizny zaciskal zeby, metodycznie mobilizujac wszystkie swoje nie zmarnowane jeszcze sily.

Cos ty, Klaw, mowila wystraszona Diunka. Nie dasz rady, nie wytrzymasz nawet minuty...

Nie wytrzymam, zgadzal sie ponuro.

Cos ty, Klaw!.. Przeciez Atrik Ol nie dlatego byl silny, ze go spalily - a dlatego, ze powstrzymal matke. Po to, by ja zatrzymac, wcale nie musisz umierac tak strasznie i nieprzyjemnie...

Tak, powiedzial sobie, z calych sil uderzajac piescia w kierownice. Tak, tak, tak, tak...

Graf ryknal ohydnym zachrypnietym glosem. I jeszcze raz, i jeszcze, klakson niosl sie po okolicy; jesli zostal tu jeszcze ktos zywy - na pewno drgnal, przekonany, ze koniec swiata wlasnie nadchodzi.

Co z toba, Klaw, ze smutkiem zapytala Diunka.

Wybacz, Diuneczko. Nie wiem.

Po co ci to, Klaw?

A po co dniami i nocami siedzialem nad twoim grobem, ukrywszy twarz w wiednacych wiankach? A po co wszystko...

Klaw, chcesz... Ty, ktory nigdy nie myslales o samobojstwie, ty, ktorego najsilniejszym zyczeniem zawsze bylo przezyc? I bez sensu jest twoja smierc, Klaw, poniewaz zakonczenie tej tragedii kompletnie nie wymaga twojej obecnosci.

Nie moge ci wyjasnic, Diunko. Mojej obecnosci wymaga co innego.

I to mowisz ty, ktory potrafi torturowac?

Samochod, pelznacy po szosie, majtnal sie na boki.

Wiele rzeczy potrafie, Diunko.

Na panelu alarmowego wywolania zapalilo sie czerwone swiatelko.

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату