jakos wyjasnic…
Rozpoznala te twarz! Mezczyzna spacerowal pomiedzy turystami przed recepcja. Trzymal pod pacha zlozona gazete i staral sie nie zwracac na siebie uwagi. Ot, zwykly hotelowy gosc. Szedl jednak niezbyt pewnym krokiem, a jego oczy biegaly badawczo po holu. Twarz mial pociagla i szczupla, oczy schowane za okraglymi okularami, nad ktorymi lsnilo spocone czolo.
– Gavin, sluchaj uwaznie i notuj. Rozpoznalam pewnego mezczyzne; widzialam go wczesniej, nie tak dawno temu… moze przed godzina… Ma szesc stop i dwa… moze trzy cale wzrostu. Szczuply, kolo trzydziestki, nosi okulary, ma zaczatki lysiny, zakola i ciemne wlosy… Poszedl… Poszedl sobie!
– Kto to jest, do cholery?!
– Niech cie szlag, Gavin! Nie przedstawil mi sie!
– Widzial cie? Gdzie teraz jestes?
– W hotelowym holu. Nie wiem, czy mnie widzial. Musze konczyc.
– Darby! Posluchaj mnie! Cokolwiek postanowisz, badz ze mna w kontakcie, dobrze?
– Sprobuje.
Toalety byly za rogiem. Weszla do ostatniej kabiny i przekrecila zamek. Zostala tam przez godzine.
ROZDZIAL 17
Fotograf nazywal sie Croft i pracowal w “Washington Post” przez siedem lat. Wylecial po trzecim wyroku za posiadanie narkotykow. Odsiedzial dziewiec miesiecy i zwolnili go warunkowo. Zostal wolnym strzelcem, artysta – w ten sposob reklamowal sie w ksiazce telefonicznej. Rzadko dostawal zlecenia. A robil wszystko, wlacznie z “brzydkimi” zdjeciami ludzi, ktorzy nie mieli pojecia, ze sa fotografowani. Lwia czesc jego klienteli stanowili adwokaci prowadzacy sprawy rozwodowe, wywlekajacy brudy podczas procesow. Po dwoch latach pracy na wlasna reke znal juz sporo sztuczek i uwazal sie za prywatnego detektywa. Bral czterdziesci dolcow za godzine, jesli akurat mial fart.
Jednym z jego stalych klientow byl Gray Grantham, stary kumpel z gazety. Ogolnie rzecz biorac, Grantham byl powaznym reporterem, kierujacym sie w pracy zasadami etyki. Rzadko uciekal sie do nieczystych metod. Czasami jednak musial miec cos na roznych ludzi i wtedy dzwonil. Croft lubil Graya za jego brak hipokryzji i nazywanie rzeczy po imieniu. Reszta dziennikarzy udawala swietoszkow.
Siedzial w volvo Granthama, poniewaz w aucie byl telefon. Zblizalo sie poludnie i Croft palil trawke zamiast zjesc lunch. Zastanawial sie, czy przechodnie czuja zapach wydobywajacy sie z samochodu przez otwarte okna. Najlepiej pracowalo mu sie na lekkim haju. Kiedy czlowiek zarabia na zycie w ten sposob, ze podkrada sie pod okna moteli, musi sobie zapalic dla rozluznienia.
Przez okno od strony pasazera wpadal lekki wiatr i wywiewal dym na Pensylwanie. Croft parkowal nieprzepisowo, palil trawke i mial to wszystko gdzies. Nie znajda przy nim wiecej niz uncje, jego kurator tez przypalal gandzie, wiec moga mu skoczyc.
Od budki z telefonem – stojacej na chodniku, lecz nie przy samej ulicy – dzielilo go poltorej przecznicy. Mial teleobiektyw i moglby czytac numery z ksiazki wiszacej obok automatu. Latwizna. Z telefonu korzystal wielki babsztyl wypelniajacy soba cala budke. Croft zaciagnal sie i sprawdzil w lusterku, czy nie widac glin. Z tej strefy mogli go odholowac. Na Pensylwanii byl duzy ruch.
Dwadziescia po dwunastej gruba wytoczyla sie z budki, a na jej miejscu pojawil sie znikad mlody mezczyzna w ladnym garniturze. Nim siegnal po sluchawke, starannie zamknal drzwi. Croft podniosl nikona i oparl obiektyw o kierownice. Mimo chlodu swiecilo slonce, a na chodnikach gestnial tlum. Byla pora lunchu. W wizjerze aparatu szybko przesuwaly sie ramiona i glowy. Luka. Pstryk. Luka. Pstryk. Obserwowany wystukiwal numer i rozgladal sie dokola.
Rozmawial zaledwie trzydziesci sekund, gdy odezwal sie telefon w aucie. Zadzwonil trzy razy i ucichl. Grantham przekazal Croftowi umowiony znak. To byl ich czlowiek! Croft pstrykal bez przerwy. Grantham kazal robic tyle zdjec, ile sie tylko da. Luka. Pstryk, pstryk. Glowy i ramiona. Luka. Pstryk. Pstryk. Tamten stal plecami do ulicy i rozgladal sie badawczo. Zblizenie
Zaciagnal sie po raz ostatni i wyrzucil peta na ulice. Co za latwizna! Jasne, trzeba miec talent do robienia zdjec w studiu, ale praca w terenie byla o wiele zabawniejsza. Lubil igrac z prawem, a fotografujac z ukrycia czul sie niemal jak zloczynca.
Obserwowany nie byl zbyt gadatliwy. Odwiesil sluchawke i rozejrzal sie, otworzyl drzwi i znow sie rozejrzal. W koncu ruszyl w strone Crofta. Pstryk, pstryk, pstryk. Zblizenie twarzy, pelna postac. Idzie szybciej, zbliza sie, cudownie, cudownie… Croft pstrykal jak szalony i dopiero w ostatnim momencie odlozyl nikona na siedzenie. Mezczyzna przeszedl obok volvo i zniknal w tlumie sekretarek.
Co za idiota! Scigany nigdy nie dzwoni dwukrotnie z tej samej budki!
Garcia walczyl z cieniami. Mial zone i dziecko, jak mowil. I bal sie. W perspektywie czekala go wspaniala kariera z mnostwem forsy. Wystarczy, ze bedzie robil to, co do niego nalezy, i trzymal buzie na klodke. Tak niewiele trzeba, zeby zostac bogatym. Ale Garcia chcial mowic. Za kazdym razem, kiedy dzwonil, opowiadal, jak bardzo zalezy mu na tym, zeby mowic. Dawal do zrozumienia, ze chce podzielic sie czyms waznym, ale trudno mu podjac decyzje. Nikomu nie ufal.
Grantham nie naciskal. Tym razem pozwolil mu marudzic, ile dusza zapragnie, bo Croft potrzebowal czasu. Garcia w koncu peknie. Biedak o niczym innym nie marzyl. Dzwonil juz trzykrotnie i pomalu przyzwyczajal sie do nowej sytuacji i nowego przyjaciela, Granthama, ktory nie po raz pierwszy bawil sie w te gre i wiedzial, jakie sa jej zasady. Pierwszy etap pracy z informatorem polegal na zbudowaniu wzajemnego zaufania i przekonaniu faceta, ze nic mu nie grozi. Osobe taka nalezalo traktowac z szacunkiem i przyjaznia. W rozmowach podkreslalo sie, co jest dobre, a co zle, i czesto wspominalo o moralnosci. W koncu klient pekal.
Zdjecia wyszly wspaniale. Croft nie nalezal do ulubiencow Granthama, i nie od razu zdecydowal sie zatrudnic go do tej sprawy. Byl nalogowcem i czesto pracowal nacpany. Mial jednak te zalete, przy calej nieetycznosci swojego fachu, ze potrafil zachowac dyskrecje. Gray wybral dwanascie ujec i powiekszyl je do rozmiarow piec na siedem cali. Zdjecia byly fantastyczne. Prawy profil. Lewy profil. Zblizenie twarzy przy telefonie. Zblizenie twarzy
Garcia nie mial jeszcze trzydziestu lat. Byl brunetem o krotkich wlosach i ciemnych oczach. Na pierwszy rzut oka wygladal jak Latynos o bardzo jasnej karnacji. Nosil drogie rzeczy. Granatowy garnitur, zapewne z welny; calkiem gladki, bez prazkow. Klasyczna biala koszula, jedwabny krawat. Eleganckie, czarne badz ciemnowisniowe polbuty lsniace w sloncu. Zastanawiajacy byl brak teczki, ale przeciez Croft sfotografowal go podczas przerwy na lunch. Garcia wybiegl z biura do budki, a potem wrocil do pracy. Departament Sprawiedliwosci miescil sie na nastepnej przecznicy.
Grantham ogladal zdjecia i raz po raz zerkal w kierunku drzwi. Sierzant nigdy sie nie spoznial. Na dworze zapadal zmrok, a w klubie robilo sie coraz tloczniej. Gray byl zapewne jedynym bialym w calym kwartale ulic.
Sposrod dziesiatkow tysiecy pracujacych na rzadowych posadach prawnikow Grantham znal paru, ktorzy wiedzieli, czym jest elegancja. Nie bylo ich wiec zbyt wielu. Mlodzi ubierali sie fatalnie. Zaczynali od czterdziestu tysiecy rocznie i nie od razu kupowali modne ubrania. Garcia starannie dobieral rzeczy i byl dobrze ubrany. Musial wiec pracowac w prywatnej firmie od jakichs trzech-czterech lat i wyciagac okolo osiemdziesieciu kawalkow. Swietnie. Wybor zawezal sie do piecdziesieciu tysiecy prawnikow.
Drzwi klubu otworzyly sie i do srodka wszedl gliniarz. Mimo dymu Gray rozpoznal Cleve’a. Spelunka byla porzadna – zadnego hazardu czy kurew – dlatego obecnosc gliniarza na nikim nie zrobila wrazenia. Cleve usiadl naprzeciw.
– To ty wybrales to miejsce? – spytal Grantham.
– Tak. Podoba ci sie?
– Odpowiem ci nastepujaco: staramy sie nie rzucac w oczy, prawda? Jestem tutaj, zeby odebrac tajne