Zastyglem w miejscu nie mogac spuscic wzroku z twarzy meskiej, pieknej i smutnej.

Artysta przedstawil czlowieka nad brzegiem oceanu. Zielonkawe fale bily w skalisty brzeg i rozbryzgiwaly sie na strzepy bialej piany. Czlowiek stal na wystepie skalnym, wsrod ciemnych obrosnietych wodorostami glazow, oparty plecami o pionowa gran urwiska. Jedna reka przyciskal do piersi poly szerokiego purpurowego plaszcza, druga, smukla i silna, wyciagnal przed siebie obejmujac nia wystep skaly, niby kolo sterowe okretu. Wiatr rozwiewal mu dlugie siwe wlosy spiete na czole zlota klamra. Twarz jego byla gladka, blada, ale spokojna. Tylko glebokie faldy w katach ust swiadczyly o latach ciezkich przezyc. Szeroko otwarte oczy wpatrywaly sie w ocean. Byl w nich bol, bylo pytanie, byla olbrzymia wiedza.

— Napatrzyles sie? — dobiegl mnie nagle gluchy, jakby spod ziemi, idacy glos.

Drgnalem i odwrocilem sie.

U dolu, na schodkach wiodacych do alkowy stal staruszek-dozorca.

— Kto to jest? — zapytalem cicho, wskazujac na portret.

Staruszek usmiechnal sie.

— Urodzil sie dwanascie tysiecy lat temu. Udalo mu sie przezyc swoja ojczyzne.

— Aha, wiec to nie portret.

— Portret. Malowany w kilka dni po jego smierci. Z pamieci. Ale podobny… Tak podobny — z zapadlej piersi staruszka wyrwalo sie cos jak westchnienie. — Jacques byl utalentowanym artysta.

— Jacques? Kto to taki…?

— Jacques Marian Duval, moj przyjaciel. Przyjechalismy tu razem przeszlo siedemdziesiet lat temu.

— Przepraszam, a pan… kim pan jest?

— Nazywam sie Antonio Salvator di Riveira. Mam watpliwy zaszczyt tytulowac sie uczonym kustoszem tego jarmarcznego balaganu, ktory widziales na gorze.

Zagryzlem wargi. Starzec wpatrywal sie we mnie uwaznie, zmruzywszy sine, zalzawione oczy.

— Co cie jeszcze interesuje?

Wskazalem na wnetrze mrocznej sali.

— Skad to wszystko?

— Chodz no tutaj — rzekl starzec zamiast odpowiedzi.

Jeszcze raz spojrzalem na portret i po kamiennych schodach zszedlem do sali.

— Ktos ty? — zapytal, kiedy stalem obok niego.

Przedstawilem sie.

Staruszek otarl sucha reka zolte, woskowe czolo.

— Przypominam sobie — mruknal patrzac na mnie. — Czytalem twoja artykuly o Atlantyku. Same bzdury. Nie przerywaj. Bzdury. Pod jednym wzgledem masz tylko racje. Dno opada. Wciaz opada. Jego ojczyzna — wskazal na portret — idzie coraz glebiej.

— Nie rozumiem. On… kim on jest?

— Poczekaj… Jego rodacy obrabiali te kamienie. Widziales reke dziewczynki? Doskonalszej reki nie wyrzezbil zaden ziemski artysta, odkad istnieje ludzkosc. A ornamenty? Widziales gdzie takie…?

— Nie — przyznalem.

— No pewnie. W sztuce nikt im jeszcze nie dorownal.

— Pan to wszystko wydobyl z dna oceanu.

Staruszek usmiechnal sie pogardliwie.

— Ocean tyle oddal. Jesli ktos opusci sie na dno… — Zamilkl, nie konczac zdania, i odwrocil sie.

— To znajdzie Atlantyde — podpowiedzialem.

— Po co szukac? — nerwowo zamachal chudymi, koscistymi ramionami. — Juz ja dawno znaleziono. Jest tu dookola. Jestesmy w centrum prowincji poludniowo-wschodniej. Dwadziescia mil na polnoc lezy Wielki Port Wschodni. Stad okrety ich wyplywaly ku brzegom Afryki i na Morze Srodziemne. Na zboczach tej gory, ktora zmieniala sie w wyspe, miescilo sie wielkie obserwatorium. Mowil tak, jak gdyby wszystko to byl widzial na wlasne oczy.

— Skad pan wie? — nie wytrzymalem.

Nie zdenerwowal sie. Popatrzyl na mnie uwaznie, potem podjal cicho, jak gdyby rozmawial sam z soba.

— Jestem bardzo stary, to juz moje ostatnie miesiace, jesli nie dni. Cale zycie poswiecilem jednej idei, chcialem oddac ludziom utracone przez nich ogniwo wielkiego lancucha ich historii. Kpili ze mnie; durnie — bo byli durniami, madrzy — bo mieli rozum, wiec bali sie i zazdroscili. Ale przysieglem mu, ze sie nie poddam — staruszek wskazal na alkowe — i staralem sie dotrzymac przysiegi.

Zamilkl na chwile, a potem ciagnal:

— Zgromadzilem tu wszystko, co sie dalo zebrac przez marne siedemdziesiat lat ludzkiego zycia. O kazdym z tych kamieni mozna napisac ksiege. Teraz nie mam juz ani sil, ani pieniedzy. W ojczyznie uznano mnie za przestepce, ktory ukradl i roztrwonil majatek calej rodziny. Swojej rodziny. Rozumiesz… Te kamienie pochlonely wszystko.

I gdybym mial jeszcze wiecej… — machnal reka.

— Ale dlaczego nie napisal pan o tym?

— Po pierwsze dlatego, ze bylem mlody i glupi. Chcialem dowiedziec sie wiecej i od razu oszolomic swiat swoimi odkryciami. Potem, kiedy zmadrzalem, wiedzialem juz tyle, ze nikt mi nie uwierzyl. Niejednemu bylo to na reke. Wielu chcialo zajmowac sie historia jego ojczyzny — znowu wskazal w strone alkowy — a dowody mialem tylko ja. Wiesz, co zrobiono z moim pierwszym rekopisem? Byl to traktat naukowy, a wydano go jako powiesc fantastyczna. Omal nie zwariowalem.

Wystapilem do sadu, uznano mnie za niespelna rozumu. Musialem przez wiele lat cicho siedziec, zeby nie dostac sie do domu wariatow. Drugiej ksiazki nikt nie chcial wydac. W Londynie i w Nowym Jorku pamietano o moim „szalenstwie”. Kiedy wreszcie postanowilem sam wydac ksiazke, nie mialem juz pieniedzy na druk.

— Jak to, wiec w calym swiecie nie znalazl sie nikt?…

— Nie przerywaj… Twoj kraj tez by nie chcial miec do czynienia z wariatem. Zadano ode mnie dowodow autentycznosci wszystkiego, co tu jest. Byl to wielki skandal. Do gardla skocze temu, kto nie wierzy, ale nie znize sie do udowadniania, zem nie lgarz.

— Jakie dowody? Czy te pomniki nie mowia same za siebie? Nie jestem specjalista, ale…

Starzec rozesmial sie przejmujaco.

— Oczywiscie — zawolal, wycierajac brudna chustka zalzawione oczy — jak najoczywisciej. Ale ci, co to widza, zadaja, u diabla, dowodow.

Wiedza, ze stary di Riveira po smierci Jacques’a Duvala przez cale zycie pracowal sam. Swiadkow nie ma. Mogl podrobic dokumenty, ksiazki muzealne. Mogl sam, wlasnorecznie wyrzezbic wszystkie te kolumny, ornamenty, luki, slady skalotoczy, reke dziewczynki… Cha! cha! cha!..

Jego ostry, przenikliwy smiech dlugo rozlegal sie echem w tej dziwnej sali. Starzec juz zamilkl i znow ocieral oczy zatluszczona chustka, a smiech wciaz jeszcze brzmial gdzies daleko za dwuszeregiem kamiennych kolumn.

Znow poczulem sie glupio i pomyslalem, ze jednak ludzie, co go mieli za wariata, nie byli tak dalecy od prawdy.

— Nie — rzekl — jakby znow czytajac w moich myslach. — Nie, nie!

… Wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, niz sadzisz… Ale dosc. Ruszaj! Czas zamykac muzeum.

— A portret? — zaprotestowalem. — Kogo przedstawia?

— Chcesz wiedziec?

— Chce. Zamyslil sie.

— Moglbym cie zbyc pierwsza lepsza bzdura — rzekl — albo po prostu wyrzucic za natrectwo. Wyrzucilem stad juz niejednego amatora cudzych tajemnic, zwlaszcza sposrod dziennikarskich lgarzy. Nienawidze ich…

Tego losu nie uniknal i szlachetny sir Francis Snowdan z Krolewskiego Towarzystwa… Probowal twierdzic, duren, ze widzi tu pamiatki kultury kretenskiej i egejskiej, a nie to, co naprawde tu jest. Zebys widzial, jak stad

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×