Strazak chwycil prowizoryczny lom i natychmiast wbil miedzy drzwi a framuge, tuz przy zasuwie, po czym naparl na niego calym ciezarem.
Francis zobaczyl, ze metal sie wygina, jeczy jak cierpiace zwierze, a drzwi zaczynaja ustepowac.
Peter westchnal poteznie i cofnal sie. Znow wepchnal lom w szczeline i juz mial sie na niego rzucic, kiedy Francis nagle mu przerwal.
– Peter! – zawolal pospiesznie. – Jakie to bylo slowo? Strazak znieruchomial.
– Co? – spytal, zmieszany.
– Slowo. Tamto, ktorym Lucy miala wzywac pomocy.
– Apollo – wysapal Peter. Potem znow naparl na drzwi.
Tym razem uposledzony olbrzym podszedl, zeby mu pomoc, i obaj polaczyli swoje wysilki.
Francis odwrocil sie do zebranych, ktorzy stali nieruchomo, jakby czekali, az ktos ich uwolni.
– Dobra – zawolal tonem generala przemawiajacego do armii przed szturmem. – Musimy im pomoc.
– Co mamy robic? – Tym razem zapytal Gazeciarz. Francis podniosl reke jak sedzia startowy podczas wyscigu.
– Halasujmy. Niech uslysza na gorze. Wzywajmy pomocy…
– Pomocy! Pomocy! – krzyknal natychmiast z calych sil jeden z mezczyzn. – Pomocy! – zawolal po raz trzeci, juz slabiej, po czym umilkl.
– To na nic – powiedzial z emfaza Francis. – Nikt nigdy nie zwraca na takie wolanie uwagi. Musimy najglosniej, jak damy rade, krzyczec „Apollo!”…
Strach, zmieszanie i watpliwosci zamienily mezczyzn w nierowny, cichy chorek. Kilka razy wymamrotali: „Apollo”.
– „Apollo”? – spytal Napoleon. – Dlaczego „Apollo”?
– To jedyne slowo, ktore zadziala – odparl Francis.
Wiedzial, ze to brzmialo zupelnie irracjonalnie, ale mowil z takim przekonaniem, ze ucial wszelka dalsza dyskusje.
Kilku mezczyzn natychmiast zawolalo „Apollo!”, ale Francis uciszyl ich krotkim machnieciem reki.
– Nie! – wrzasnal, ustawiajac ich i dyrygujac. – Musimy krzyczec razem, inaczej nas nie uslysza. Za mna, na trzy, sprobujmy…
Odliczyl i wyszedl z tego pojedynczy, skromny, ale choralny okrzyk.
– Dobrze, dobrze – pochwalil. – A teraz najglosniej, jak sie da. – Obejrzal sie przez ramie na Petera i uposledzonego mezczyzne, ktorzy jeczac z wysilku, zmagali sie z drzwiami. – Tym razem musza nas uslyszec… – Podniosl reke. – Na moj znak – zakomenderowal. – Trzy. Dwa. Jeden… – Opuscil ramie, jakby cial mieczem.
– Apollo! – rykneli mezczyzni.
– Jeszcze raz! – zawolal Francis. – Bylo swietnie. Uwaga, trzy, dwa, jeden… – Drugi raz przecial powietrze.
– Apollo! – odpowiedzieli mezczyzni.
– Dalej!
– Apollo!
– I jeszcze raz!
– Apollo!
Slowo wznosilo sie, ulatywalo z pelna predkoscia, jak eksplozja przenikajac grube mury i ciemnosc szpitala dla oblakanych; jak wybuchajaca gwiazda, slowo-fajerwerk, nigdy przedtem tu nieslyszane i pewnie tez rozbrzmiewajace po raz ostatni. Ale przynajmniej tej jednej, ciemnej nocy przebijalo wszystkie zamki i zapory, pokonywalo przeszkody, wznosilo sie, wzlatywalo, rozwijalo skrzydla i odnajdywalo wolnosc. Mknelo przez geste powietrze, bezblednie odnajdujac droge do dwoch mezczyzn na gorze, ktorzy byli jego glownymi odbiorcami, i z zaskoczeniem nadstawili ucha, slyszac umowiony sygnal, dobiegajacy z tak niespodziewanego zrodla.
Rozdzial 33
Lucy probowala wybiec mysla poza chlod i ostrosc noza, ktory wrzynal sie w jej skore, poza okropne uczucie, przeszywajace na wskros i okaleczajace zdolnosc rozumowania. Z konca korytarza dobiegal ja jek wyginanego metalu; zamkniete drzwi protestowaly glosno przeciw szturmom Petera i uposledzonego mezczyzny. Ustepowaly powoli, nie chcac dac wolnej drogi odsieczy. Ale ponad tym halasem Lucy slyszala wzbijajace sie w powietrze slowo „Apollo”, wykrzykiwane przez mezczyzn z dormitorium, co dalo jej odrobine nadziei.
– Co to znaczy? – zapytal aniol ze zloscia. To, ze zachowal cierpliwosc w swiecie snu nagle nawiedzonym przez jazgot, przerazalo ja bardziej niz cokolwiek innego.
– Co?
– Co to znaczy! – powtorzyl ciszej ochryplym glosem.
Nie musial dodawac grozb. Jego ton byl wystarczajaco jasny. Lucy powtarzala sobie w myslach: kupuj czas!