– O tak, to juz siedemdziesiat jeden lat. Tommy podumal przez chwile.

– To rzeczywiscie duzo. Czy moje tez tak dlugo beda rosly?

– Prawdopodobnie jeszcze dluzej.

– Ale jak ty mozesz czuc cos na swoich kosciach? Ja czuje wiatr na twarzy i rekach, ale nie w kosciach. Jak ty to robisz?

– Dowiesz sie, kiedy bedziesz starszy – rozesmial sie sedzia.

– Nienawidze tego.

– Czego?

– Kiedy ktos mowi, ze musze poczekac. Chce wiedziec teraz. Sedzia ujal reke wnuka.

– Masz calkowita racje. Kiedy chcesz sie czegos dowiedziec, nie pozwol mowic sobie, ze musisz poczekac. Domagaj sie odpowiedzi.

– To jak jest z tymi koscmi?

– To byla taka figura retoryczna. Wiesz, co to znaczy? Tommy skinal glowa.

– A naprawde znaczy to, ze kiedy jest sie starym, kosci staja sie kruche i nie ma w nich juz zbyt duzo zycia. Tak wiec kiedy wieje zimny wiatr, czuje chlod, az do samego srodka. To oczywiscie nie boli, ale jestem tego swiadomy. Rozumiesz?

– Chyba tak.

Chlopiec szedl przez chwile w milczeniu. Potem rzekl, jakby mowil do siebie:

– Jest mnostwo rzeczy, ktorych nie wiem. – I westchnal.

Jego dziadek juz mial sie glosno rozesmiac z powodu tej zadziwiajacej obserwacji, ale zamiast tego uscisnal mocniej reke wnuka i poszli przez szarosc popoludnia do samochodu. Na ich widok z zaparkowanego obok nowego modelu limuzyny wysiadla kobieta. Byla w srednim wieku, wysoka i energiczna, na glowie miala czarny, miekki kapelusz. Jej wspaniale rude wlosy opadaly niesfornymi falami spod szerokiego ronda – nosila duze, bardzo ciemne okulary przeciwsloneczne. Przez moment sedzia poczul sie nieswojo – jak ona moze cos przez nie widziec? Zwolnil, patrzac na zblizajaca sie szybkimi krokami kobiete.

– Czy moge pani w czyms pomoc? – zapytal.

Kobieta rozpiela bezowy plaszcz przeciwdeszczowy i powoli siegnela pod spod. Usmiechnela sie.

– Witam, sedzio Pearson – powiedziala. Spojrzala na jego wnuka. – A to musi byc Tommy. Zywe odbicie matki i ojca. Jest do nich niezwykle podobny.

– Przepraszam – zaczal sedzia – czy my sie znamy?

– Pan prowadzil w sadzie sprawy kryminalne, nieprawdaz? – zapytala ignorujac jego pytanie. Usmiech nie znikal z jej twarzy.

– Owszem, ale…

– Przez wiele lat.

– Tak, ale o co chodzi…

– Swietnie, wiec z pewnoscia nieobce sa panu przedmioty, takie jak ten. Powoli wyciagnela reke spod plaszcza. Trzymala w niej duzy rewolwer i mierzyla prosto w jego zoladek.

Sedzia wpatrywal sie w bron z narastajacym niepokojem.

– To jest magnum 357 – ciagnela. Zauwazyl, ze w jej glosie brzmiala stanowczosc, ktora mogla tez swiadczyc o narastajacej pasji. – Moze zrobic w tobie wielka dziure. I w malym Tommym tez. Najpierw w nim, zebys w swoich ostatnich chwilach wiedzial, ze stracil zycie przez ciebie. Nie rob nic, co moze wszystko skonczyc, jeszcze zanim sie zacznie. Po prostu wsiadz spokojnie do samochodu.

– Prosze wziac mnie, on nie jest niczemu… – zaczal sedzia. W myslach automatycznie przebiegal tomy spraw, ktore kiedys prowadzil, zastanawiajac sie, w ktorej z nich zagrozenie wywolane przez sprawce czy sprawcow bylo nieproporcjonalne do wydanego wyroku, kto chcial go odnalezc, zeby sie zemscic. Przesuwaly mu sie przed oczyma setki twarzy gniewnych mezczyzn, oczy naznaczone wiekiem i zbrodnia. Nie mogl jednak przypomniec sobie kobiety. A juz na pewno tej, ktora wciskala mu miedzy zebra lufe rewolweru.

– O nie, nie ma mowy – przerwala. – On jest najwazniejszy. Jest kluczem do calej sprawy. – Wskazala lufa droge. – Grzecznie i powoli. Spokojnie. Bez zadnych gwaltownych gestow, sedzio. Pomysl, jak glupio byloby, gdybyscie tu obaj umarli. Pomysl o tym, co ukradlbys swojemu wnukowi. Jego zycie, sedzio. Tyle lat. Oczywiscie, dobrze to znasz. Tak latwo kradles ludziom zycie. Bydlaku!! Wiecej juz tego nie zrobisz!

Uswiadomil sobie, ze ktos otworzyl drzwi pchnieciem od srodka, ze w samochodzie sa jacys ludzie. Goraczkowe mysli zaklebily mu sie w glowie: Uciekac! Krzyczec! Wolac pomocy! Walczyc z nimi!

Ale nie uczynil nic.

– Rob, co ona mowi, Tommy – powiedzial. – Nie martw sie. Jestem z toba.

Para silnych rak chwycila go i rzucila na podloge samochodu. Przez moment poczul won skorzanego obuwia i brudu, zmieszana z drazniacym zapachem potu wydzielanym pod wplywem zdenerwowania. Zdazyl tylko zobaczyc dzinsy i buty z cholewka, gdy na glowe naciagnieto mu czarny szmaciany worek. Uprzytomnil sobie, ze taki wlasnie worek zaklada kat na glowe skazanca, i podjal probe walki, ale wkrotce para mocnych rak obezwladnila go i przycisnela do podlogi. Poczul na sobie lekkie cialko Tommy'ego, chrzaknal. Probowal powiedziec cos do niego, jakies uspokajajace slowa – cos w rodzaju 'nie boj sie, jestem tutaj' – ale z jego gardla wydobyl sie tylko jek. Uslyszal meski glos mowiacy spokojnie, choc z gorycza:

– Niech zyje rewolucja! A teraz spij, stary.

Dostal czyms ciezkim w skron, ogarnela go nagla ciemnosc i stracil swiadomosc.

3. Duncan

Sekretarka dyskretnie zapukala w szybe drzwi, po czym wsunela glowe do srodka.

– Mr. Richards, czy zamierza pan pracowac dzisiaj do pozna? Oczywiscie, moge zostac w biurze, ale musialabym zadzwonic do mojej wspollokatorki, zeby zrobila zakupy…

Duncan Richards spojrzal znad stosu zgromadzonych na biurku papierow i usmiechnal sie.

– Jeszcze troche, Doris, ale nie musisz zostawac. Chce tylko skonczyc prace nad podaniem Harris Company.

– Jest pan pewny, Mr. Richards? To dla mnie zaden problem…

Pokrecil glowa.

– Zbyt czesto pracuje do pozna – odparl. – Jestesmy przeciez bankierami. Powinnismy pracowac w godzinach urzedowania.

– Dobrze. – Usmiechnela sie. – W kazdym razie bede tutaj do piatej.

– Swietnie.

Zamiast wrocic do swoich papierow, Duncan Richards przeciagnal sie w fotelu i splotl rece na karku. Obrocil sie do okna. Bylo juz prawie ciemno – reflektory samochodow ruszajacych z parkingu wycinaly w ciemnosciach male biale plamy. Na tle gestniejacej szarowki dostrzegal zarysy drzew przy Main Street. Przez chwile chcial znalezc sie w starym budynku banku, dalej od centrum. Byl ciasny i bylo w nim zbyt malo pomieszczen, ale polozony byl dalej od drogi, na wzgorzu i mogl z niego siegnac wzrokiem duzo dalej. Pod wzgledem architektonicznym nowy gmach byl jalowy i bez duszy. Zadnych widokow z okien poza halasem ulicy. Nowoczesne meble, najnowszy system zabezpieczen. Tyle sie zmienilo, od kiedy podjal tu prace. Greenfield przestalo byc niewielkim miasteczkiem uniwersyteckim. Naplyneli tu biznesmeni, wlasciciele firm budowlanych i finansisci z Nowego Jorku i Bostonu.

Stracilo swoja osobowosc, pomyslal. A moze i my wszyscy.

Spojrzal na lezace przed nim podanie. Bylo jednym z kilku, ktore trafily na jego biurko w ostatnich szesciu miesiacach – mala firma budowlana chciala nabyc dziesiec hektarow ziemi z widokiem na Green Mountains – mozna by tu bylo postawic szesc luksusowych budynkow. Gdyby sie udalo zdobyc na kazdy dom trzysta tysiecy, mala firma momentalnie przeksztalcilaby sie w firme sredniej wielkosci. Cyfry wydaja sie w porzadku, pomyslal, przyznamy kredyt na kupno ziemi, nastepnie na budowe domow i wreszcie, po ich sprzedazy, bedziemy je mieli na hipotece. Nie musial korzystac z kalkulatora, zeby wiedziec jak duzo zyska na tym bank. Bardziej interesowali go sami przedsiebiorcy. Westchnal na mysl, jak bardzo musza byc spieci. Uchwycic szanse, zdobyc kredyt, osiagnac sukces. W amerykanskim stylu. To sie nigdy nie zmieni.

Вы читаете Dzien zaplaty
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату