juz niedlugo.
– Jak to? Siedzi w celi smierci dopiero od roku czy cos kolo tego, nie myle sie?
– Nie myli sie pan. Ale zrezygnowal ze wszystkich prawnikow, jak ten facet w Utah kilka lat temu. Wplynela samoistnie tylko jedna apelacja do rozstrzygniecia przez stanowy Sad Najwyzszy i twierdzi, ze jak to sie skonczy, to juz po nim. Mowi, ze nie moze sie doczekac, jak znajdzie sie w piekle, bo na powitanie rozwina przed nim czerwony dywan.
– Sadzi pan, ze nie zmieni zdania?
– Juz panu powiedzialem. On jest inny niz inni faceci. Nawet inny niz inni mordercy. Mysle, ze na pewno nie zmieni. Zycie czy smierc, dla niego to chyba wszystko jedno. Uwazam, ze bedzie sie po prostu smial, jak smieje sie zawsze, i rozsiadzie sie na krzesle, jakby to nie bylo nic takiego.
– Musze z nim porozmawiac.
– Nikt nie musi rozmawiac z tym gosciem.
– Ja musze. Moze pan to zalatwic?
Rogers zatrzymal sie i przyjrzal sie mu.
– Czy to ma cos wspolnego z Bobbym Earlem?
– Moze.
Wzruszyl ramionami.
– Coz, jedyne co moge zrobic, to go o to zapytac. Jesli sie zgodzi, zalatwie to. Jesli powie nie, nie ma odwolania.
– W porzadku.
– To nie bedzie jak spotkanie z Bobbym Earlem w saloniku dyrektorskim. Bedziemy musieli wykorzystac klatke.
– Wszystko jedno. Tylko niech sie pan postara.
– W porzadku, panie Cowart. Niech pan zadzwoni do mnie rano, postaram sie miec juz dla pana gotowa odpowiedz.
Obydwaj wyszli w milczeniu przez brame wiezienia. Przez chwile stali w hallu przed drzwiami. Nastepnie Rogers wyszedl z Cowartem na swiatlo dzienne. Reporter zauwazyl, jak wartownik oslania reka oczy i patrzy na palace slonce na bladoblekitnym niebie. Sierzant stal wdychajac czyste powietrze; zamknal na chwile oczy, jakby probowal zrekompensowac swiezym powietrzem ograniczona przestrzen budynku. Nastepnie potrzasnal glowa i bez slowa wrocil do wiezienia.
Cowart pomyslal, ze Ferguson mial racje. Kazdy slyszal nazwisko: Blair Sullivan.
Floryda w jakis dziwny sposob wydaje mordercow niezwyklego kalibru; zlo, podobnie jak powyginane mangrowce, ktore rosna na nasaczonej slona woda, piaszczystej glebie nad oceanem, zapuszcza korzenie w ten stan i wgryza sie w glab. A ci, ktorzy stamtad nie pochodza, wydaja sie przyciagani z zatrwazajaca sila w strone Florydy, jakby wiedzeni jakims niezwyklym zakloceniem w prawach grawitacji ziemskiej, kontrolowanym przez przyplywy i straszne zadze ludzkie. Nadaje to temu stanowi cos w rodzaju powszechnego obycia ze zlem; zrezygnowana akceptacja szalenca, ktory otwiera ogien z karabinu maszynowego w barze szybkiej obslugi, czy nabrzmialych cial przemytnikow narkotykow w Everglades, ktore oblazlo robactwo. Zboczency, wariaci, platni mordercy, zabojcy motywowani szalenstwem, emocjami lub pozbawieni jakiegokolwiek powodu czy uczucia, wydaje sie, ze wszyscy jakos trafiaja na Floryde.
Blair Sullivan tez jechal na poludnie. Przyznal sie do zabicia w drodze do Miami dwunastu osob. Ofiary byly czysto przypadkowe; po prostu osoby, ktore akurat znalazly sie w poblizu. Nocny stroz przydroznego motelu, kelnerka w kawiarni, ekspedient w malym sklepiku, para starszych turystow, ktorzy zmieniali kolo na poboczu drogi. To, co bylo tak przerazajacego w tych morderstwach, to ich zupelnie slepe wykonanie. Niektore ofiary zostaly obrabowane. Inne zgwalcone. Jeszcze inne zabite bez zadnych widocznych powodow, czy tez z jakiegos niezglebionego powodu; jak ekspedient na stacji benzynowej, ktory dostal strzal poprzez kabine ochronna, nie dlatego ze byl to napad rabunkowy, ale dlatego ze zbyt wolno rozmienial banknot dwudziestodolarowy. Sullivana aresztowano w Miami kilka minut po tym, jak rozprawil sie z mloda para, ktora calowala sie na nieuczeszczanej drodze. Dobrze sie z nimi zabawil, gdyz najpierw zwiazal nastoletniego chlopaka, zeby sobie popatrzyl, jak gwalci jego dziewczyne, a potem pozwolil dziewczynie obejrzec, jak podcina chlopakowi gardlo. Gdy dostrzegl go stanowy policjant konny patrolujacy teren, cial nozem cialo dziewczyny. „Mialem pecha”, powiedzial Sullivan sedziemu, arogancki, bez cienia skruchy na wiesc o wyroku. „Jakbym byl troche szybszy, tego policjanta tez bym dostal”.
Cowart wykrecil u siebie w pokoju numer telefonu i po kilku chwilach polaczyl sie z dzialem miejskim „The Miami Journal”. Poprosil z Edna McGee, reporterka, ktora zajmowala sie procesem i skazaniem Sullivana. Zanim podniosla sluchawke, przez chwile slychac bylo w telefonie muzyke.
– Czesc, Edna.
– Matty? Gdzie jestes?
– W Starke, w jakims motelu za dwadziescia dolcow za noc; probuje dojsc z tym wszystkim do ladu.
– Jak juz ci sie to uda, daj mi znac, dobrze? No i jak tam material? W calej sali redakcyjnej slychac plotki, ze trafiles na cos naprawde sensacyjnego.
– Calkiem niezle.
– Ten facet naprawde zabil dziewczynke, czy jak?
– Nie wiem. Jest sporo niejasnosci. Gliniarze nawet przyznali sie, ze go pobili, zanim udalo im sie wyciagnac przyznanie do winy. Oczywiscie nie tak dotkliwie, jak on twierdzi, ale zawsze.
– Powaznie? Niezle brzmi. Wiesz, nawet najbardziej niewinne wymuszenie powinno sprawic, ze sedzia odrzucilby to zeznanie. Jesli gliniarze przyznaja sie, ze klamali, chocby troche, uwazaj.
– To wlasnie nie daje mi spokoju, Edna. Niby dlaczego mieliby przyznac sie, ze go bili? Na pewno w niczym im to nie pomoze.
– Matty, wiesz tak samo dobrze jak ja, ze gliniarze to najbardziej kiepscy klamcy na swiecie. Jak tylko probuja klamac, natychmiast wpadaja w tarapaty. Wszystko obraca sie przeciw nim. Po prostu nie lezy to w ich naturze. I w koncu mowia prawde. Nie mozna rezygnowac, trzeba bez przerwy zadawac pytania. W koncu zawsze sie przyznaja. Dobra, co moge dla ciebie zrobic?
– Blair Sullivan.
– Sully? A to dopiero ciekawe. Co on ma z tym wszystkim wspolnego?
– Jego nazwisko padlo w dosc dziwnej sytuacji. Nie za bardzo moge o tym rozmawiac.
– Bez przesady. Powiedz mi.
– Przestan, Edna. Jak tylko dowiem sie czegos na pewno, tobie powiem pierwszej.
– Przysiegasz?
– Oczywiscie.
– Na co przysiegasz?
– Edna. Daj spokoj.
– No juz dobrze. Dobrze. Blair Sullivan. Sully. Jezu. Wiesz, ze mam dosc liberalne poglady, ale ten facet to cos niesamowitego. Wiesz, do czego zmusil te dziewczyne, zanim ja zabil? Nie umiescilam tego w felietonie. Nie moglam. Jak przysiegli to uslyszeli, jeden zwymiotowal w lozy. Musieli zrobic przerwe, zeby posprzatac. Jak juz obejrzala, jak jej chlopak wykrwawil sie na smierc, Sully zmusil ja, zeby sie schylila i…
– Nie chce tego sluchac – przerwal Cowart.
Kobieta po drugiej stronie zamilkla gwaltownie. Po chwili spytala:
– To co chcesz wiedziec?
– Mozesz powiedziec mi, jak przebiegala jego marszruta na poludnie?
– Jasne. Dzienniki okreslily ja jako Wedrowke Smierci. Byla calkiem niezle poparta dowodami. Zaczal od zabicia swojej gospodyni w Luizjanie, pod Nowym Orleanem, potem prostytutki w Mobile, w Alabamie. Przyznal sie, ze zadzgal nozem jakiegos marynarza w Pensacola, jakiegos faceta, ktorego spotkal w barze dla pedalow, i rzucil jego zwloki na sterte smieci, potem…
– Kiedy to bylo?
– Mam to zapisane. Poczekaj, notatki sa w dolnej szufladzie. – Matthew Cowart uslyszal trzask sluchawki odkladanej na biurko i dotarly do niego odglosy otwieranych i zamykanych szuflad. – Znalazlam. Czekaj. Mam. Gdzies pod koniec kwietnia, najpozniej na poczatku maja, zaraz jak przekroczyl granice naszego Slonecznego