– Tak. Byli przywiazani do krzesel. Musieli patrzec na siebie, do momentu az zostali zabici. Jedno musialo patrzec, jak drugie umieralo, przynajmniej tak mi sie zdaje, chyba ze byl wiecej niz jeden zabojca.
– Nie, tylko jeden – powiedzial cicho Sullivan. Zatarl rece. – Siedzieli na krzeslach?
– Tak. Przywiazani.
– Jak ja.
– Co?
– Przywiazani do krzesla. A potem egzekucja. – Zasmial sie. Cowart poczul, jak zimno przechodzi w dojmujace goraco.
– Byla tez tam Biblia.
– … I inni, ktorzy nie maja wspomnienia, ci, co zgineli, jakby ich nie bylo…
– Wlasnie tak.
– Doskonale. Dokladnie tak mialo byc. – Sullivan wstal nagle, otulajac sie ramionami, odgradzajac sie nimi od swiata, jakby chcial utrzymac na wodzy uczucia, ktore w nim kipialy. Miesnie ramion napiely sie. Widac bylo pulsujace zyly na skroniach. Blada dotychczas twarz pokryla sie goraczkowym rumiencem. Zrobil gleboki wydech.
– Widze to – mowil skazany – widze jak na dloni. – Sullivan podniosl obie rece, przeciagajac sie. Nastepnie opuscil je z niespodziewanym impetem. – W porzadku! – powiedzial. – Zrobione.
Przez kilka minut oddychal ciezko, jak biegacz, ktory wlasnie ukonczyl ostatni etap wyscigu. Spojrzal w dol na swe dlonie, wpatrujac sie w nie, gdy zaciskal je w szpony. Wytatuowane smoki na przedramionach zwinely sie, nagle nabierajac zycia. Zasmial sie do siebie, a nastepnie odwrocil do Cowarta.
– Ale teraz czas na cos ekstra. Dodatek specjalny, przez ktory to wszystko staje sie dla ciebie oplacalne.
– O czym pan mowi?
Sullivan potrzasnal glowa.
– Wyciagaj swoj notes. Wyciagaj magnetofon. Czas, zebys sie troche dowiedzial o smierci. Powiedzialem ci. Przeslanie. Ostatnia wola i testament starego Sully’ego.
Podczas gdy Cowart przygotowywal sie, Sullivan ponownie zajal miejsce na skraju pryczy. Palil wolno papierosa, rozkoszujac sie kazdym dlugim zaciagnieciem.
– Gotowy, Cowart?
Dziennikarz skinal glowa.
– W porzadku. W porzadku. Od czego by tu zaczac? A, zaczne od pierwszego, najbardziej oczywistego. Cowart, ile trupow zaliczyli na moje konto?
– Dwanascie. Oficjalnie.
– Tak, prawda. Ale musimy byc dokladni. Zostalem oskarzony i skazany na smierc za tych milych ludkow z Miami, te ladniutka dziewuszke i jej chlopaka. To jest jakby oficjalne. A potem przyznalem sie jeszcze do tych dziesieciu innych, tak po prostu, z czystej grzecznosci. Tamci gliniarze dostali, co chcieli wiedziec, wiec nie bede sie powtarzal. A potem ta dziewuszka z Pachouli – numer trzynasty, tak?
– Tak.
– Ja zostawimy sobie na pozniej. Wrocmy do dwunastki jako do poczatku, dobrze?
– Dobrze. Dwanascie.
Sullivan zaniosl sie powolnym, nieprzerwanym smiechem.
– No, to nawet z grubsza nie jest prawda. Nie i nie. Nawet z grubsza.
– Ile?
Wyszczerzyl zeby.
– Siedzialem tu sobie i staralem sie podliczyc, ile ich w koncu bylo. Dodawalem i dodawalem, szukajac liczby, ktora bylaby dokladna. Nie chce miec tutaj zadnych niedomowien.
– Ile?
– Co powiesz na trzydziestu dziewieciu frajerow, Cowart?
Skazany oparl sie o krzeslo, kolyszac sie nieco. Podkurczyl nogi, stawiajac je na siedzeniu. Objal kolana ramionami, nie przestajac sie kolysac.
– Oczywiscie, moglem pominac jednego czy dwoch. Ostatecznie normalna rzecz. Czasami roboty wydaja sie takie same, nie maja w sobie tej iskry, dzieki ktorej mozna by je bylo potem odroznic.
Cowart nie odezwal sie.
– Zacznijmy od tej malej, starszej pani, tej z okolic Nowego Orleanu. Mieszkala w bloku dla emerytow, w malym miasteczku Jefferson. Zobaczylem ja kiedys po poludniu, jak wracala sobie do domu calkiem sama, spokojnie i przyjemnie, po prostu cieszac sie dniem, jakby nalezal do niej. Wiec poszedlem za nia. Mieszkala na Lowell Place. Zdaje sie, ze nazywala sie Eugenia Mae Phillips. Staram sie bardzo przypomniec sobie wszystkie szczegoly, Cowart, bo kiedy bedziesz je chcial sobie posprawdzac, musisz sie na czyms oprzec. To by bylo jakies piec lat temu, we wrzesniu. Gdy zrobilo sie ciemno, otworzylem rozsuwane drzwi na tylach. Jej mieszkanie bylo na parterze i wychodzilo na ogrod. Nawet nie miala zasuwki na drzwiach. Zadnego swiatla na zewnatrz, nic. Jakim trzeba byc cholernym idiota, zeby tak mieszkac? Jakby sie prosila, zeby ja ktos kropnal. Nie ma jednego szanujacego sie zlodzieja, gwalciciela czy mordercy, ktory widzac cos takiego, nie podskoczylby z radosci do gory, bo takie mieszkanie to po prostu zaden problem. Powinna przynajmniej miec wielkiego, wscieklego czarnego psa. Ale nie miala. Trzymala papuge. Zolta, w klatce. Tez ja zabilem. I tak to bylo. Oczywiscie, troche sie z nia najpierw zabawilem. Byla taka zestrachana, ze prawie nie pisnela, kiedy jej wepchnalem poduszke na glowe. Zalatwilem ja, a potem jeszcze piec innych niedaleko niej. Glownie gwalty i wlamania. Z tamtych ja jedna zabilem. Potem pojechalem dalej. Wiesz, jak czlowiek sie ciagle przemieszcza, nic mu sie zlego nie stanie.
Sullivan przerwal na chwile.
– Powinienes o tym pamietac, Cowart. Ruszaj sie. Nigdzie nie zapadaj i nie zapuszczaj korzeni. Jesli sie ruszasz, policja nigdy nie moze cie tak naprawde namierzyc. Kurwa, mnie zgarniali za wloczegostwo, wchodzenie na teren prywatny, podejrzenie kradziezy, rozne takie duperele. Ale za kazdym razem nic na mnie nie mieli. Wychodzilem z kicia po paru nocach. Raz spedzilem miesiac w okregowym wiezieniu w Dothan, w Alabamie. To bylo dopiero miejsce, Cowart. Prusaki, szczury i wszedzie okropnie smierdzialo gownem. Ale i tak nikt mnie tam nawet w polowie nie wyczail. Jak by zreszta mogli? Nie bylem przeciez nikim waznym… – Usmiechnal sie do siebie. – A raczej tak im sie wydawalo. – Zawahal sie, wygladajac przez kraty. – Oczywiscie, sytuacja wyglada teraz troche inaczej, prawda? Teraz Blair Sullivan jest jakby troszeczke wazniejszy, moze nie? – Podniosl wzrok na dziennikarza, spogladajac ostro. – Moze nie, do cholery?!
– Tak.
– No to gadaj od razu!
– Duzo, duzo wazniejszy.
Sullivan zdawal sie odprezac, jego slowa nieco spowolnialy.
– Ano wlasnie. Ano wlasnie. – Zamknal na chwile oczy, ale gdy je ponowne otworzyl, poblyskiwalo w nich zimne rozbawienie. – Prawdopodobnie jestem teraz najwazniejszym facetem na calej pieprzonej Florydzie, nie sadzisz, Cowart?
– Byc moze.
– Przeciez wszyscy chca nagle wiedziec to, co wie stary Sully, co, moze nieprawda?
– To prawda.
– Lapiesz teraz, o co chodzi, Cowart?
– Tak mysle.
– To cholernie dobrze. Pozwole sobie nawet powiedziec, ze mnostwo ludzi bedzie wprost zaintrygowanych… – przeciagnal ostatnie slowo, pozwalajac mu toczyc sie po jezyku jak landrynce -… tym, co ma do powiedzenia stary Sully.
Cowart skinal glowa.
– Dobrze. Bardzo dobrze. A kiedy przenioslem sie do Mobile, zalatwilem dzieciaka za lada w 7-Eleven. Zwykly napad, nic wielkiego. Masz pojecie, jak trudno jest glinom zlapac cie na czyms takim? Jesli nikt cie nie widzial, jak wchodziles, nikt nie widzial, jak wychodziles, to zupelnie tak jakby jakies ziarno zla wyladowalo w samym srodku miasta i prosze! Kogos nie ma. Byl nawet milym dzieciakiem. Blagal mnie raz czy dwa. Mowil: „Prosze wziac pieniadze. Prosze, tu sa pieniadze”. I jeszcze powiedzial: „Niech mnie pan nie zabija. Zarabiam pieniadze na studia. Prosze mnie nie zabijac”. Oczywiscie, zalatwilem go. Strzelilem mu raz w tyl glowy, i po wszystkim. Szybko i bez ceregieli. Zgarnalem wtedy pare setek. Potem wzialem jeszcze kilka ciastek z kremem i puszke coli, a