miejsce z przodu, kolo tego detektywa z okregu Escambia. Tam wlasnie Sully kazal pana umiescic. Bardzo przy tym obstawal. Moze sie pan ruszac? Naprawde nic panu nie jest?
– Dam sobie rade – wyjeczal Cowart.
– Nie jest tak zle, jak pan mysli – powiedzial ogromny straznik. Po chwili potrzasnal glowa. – Nie, to nieprawda. Jest tak zle, jak tylko moze byc. Jezeli cos takiego nie wywraca ci flakow, to znak, ze nie jestes czlowiekiem. Ale przezyje pan jakos. Prawda?
Cowart przelknal z trudem.
– Wszystko w porzadku.
Straznik przyjrzal mu sie uwaznie.
– Sully musial panu niezle nawkladac. O czym on gadal przez tyle godzin? Wyglada pan, jakby zobaczyl ducha.
Zgadles, pomyslal Cowart, glosno zas powiedzial:
– O smierci.
Sierzant prychnal.
– On z pewnoscia wie. Teraz sam zobaczy, z pierwszej reki, i to zaraz. Musi pan juz isc, panie Cowart. Smierc nie czeka na nikogo.
Cowart wiedzial cos o tym i potrzasnal glowa.
– A wlasnie ze czeka. Cierpliwie czeka na stosowna chwile.
Sierzant Rogers uwaznie przyjrzal sie dziennikarzowi.
– Przeciez w koncu to nie pan wybiera sie w ostatnia podroz. Jest pan pewny, ze nic mu nie jest? Nie chce, zeby tam ktos zrobil scene, zemdlal albo cos takiego. Musimy zachowywac sie przyzwoicie, kiedy komus dajemy kociol.
Straznik probowal sie ironicznie usmiechnac. Cowart uczynil jeden chwiejny krok w strone sali egzekucyjnej. Odwrocil sie jeszcze i powiedzial:
– Nic mi nie bedzie.
Chcialo mu sie smiac, tak wielkie bylo klamstwo, ktore przed chwila z siebie wydusil. W porzadku, powiedzial sobie. Nic mi nie bedzie. Zupelnie jakby odzywal sie w nim jakis obcy glos. Pewnie, nie ma problemu. Nie ma zadnej sprawy.
Przeciez tylko wypuscilem morderce na wolnosc.
Mial nagla, okropna wizje Fergusona, stojacego przed malym domkiem w Keys, drwiacego z niego, zanim wszedl do srodka, by dotrzymac swej czesci umowy. Dzwiek glosu mordercy odbijal mu sie echem w glowie. Wtedy przypomnial sobie duze, blyszczace zdjecia Joanie Shriver, zrobione tuz po odnalezieniu jej ciala na bagnach. Pamietal, jakie sliskie mu sie wtedy wydawaly, gdy dotykal ich spocona reka, zupelnie jakby byly cale we krwi.
Nie zyje, pomyslal. Zmusil jednak stopy do powleczenia sie naprzod. Przeszedl przez drzwi, gdy do polnocy pozostaly jeszcze dwie minuty.
Pierwsze oczy, ktorych spojrzenie napotkal, nalezaly do Bruce’a Wilcoxa. Przysadzisty detektyw siedzial w pierwszym rzedzie, mial na sobie marynarke w jaskrawa, wesola krate, w chory sposob kontrastujaca z ponura okazja, z powodu ktorej sie tu znalezli. Policjant usmiechnal sie niewyraznie i wskazal glowa miejsce obok siebie. Cowart szybko spojrzal po sali, omiatajac wzrokiem mniej wiecej dwunastu swiadkow, siedzacych na skladanych krzeslach ustawionych w dwoch rzedach. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie, jakby chcieli wyryc w pamieci kazdy najdrobniejszy szczegol wydarzenia. Wygladali jak figury woskowe. Nikt sie nie poruszal.
Szklane przepierzenie oddzielalo ich od komory egzekucyjnej, mialo sie wiec wrazenie, ze oglada sie sztuke na scenie albo patrzy w dziwaczny, trojwymiarowy ekran telewizyjny. W komorze znajdowalo sie juz czterech mezczyzn: dwoch straznikow; lekarz, trzymajacy mala czarna torbe; jakis urzednik w garniturze – ktos szepnal: „Z biura prokuratora stanowego” – czekajacy pod elektrycznym zegarem.
Spojrzal na wskazowke minutowa, jak nieublaganie zblizala sie do celu.
– Siadaj, Cowart – zasyczal detektyw – przedstawienie zaraz sie zaczyna.
Cowart dostrzegl dwoch innych dziennikarzy, z „Tampa Tribune” i „The St. Petersburg
Times”. Wygladali ponuro, ale powtorzyli ruch detektywa, nakazujac mu gestem zajac miejsce, sami zas powrocili do swych notatek, zapisujac dokladnie wszystkie szczegoly. Za nimi siedziala reporterka z „Miami News”. Jej oczy wpatrzone byly nieruchomo w ciagle jeszcze puste krzeslo. Widzial, jak mocno okreca sobie biala chusteczke wokol zacisnietej piesci.
Prawie przewrocil sie na przygotowane dla niego miejsce. Nieustepliwy metal oparcia parzyl mu plecy.
– Ciezka noc, co, Cowart? – szepnal detektyw. Nie odpowiedzial. Detektyw mruknal: – Ale nie taka ciezka jak maja niektorzy.
– Nie bylbym tego taki pewny – odparl Cowart cicho. – Jak sie pan tu dostal?
– Tanny ma przyjaciol. Chcial zobaczyc, czy stary Sully faktycznie pojdzie na calosc. Nadal nie wierze w to gowno, ktore napisales, ze to on zabil Joanie Shriver. Tanny mowil, ze do konca nie wie, co by to mialo znaczyc, gdyby Sullivan wycofal sie w ostatniej chwili. Ale uwazal, ze nawet jesli sie nie wycofa, a ja to zobacze, nauczy mnie to szacunku dla systemu sprawiedliwosci. Tanny caly czas probuje mnie czegos uczyc. Mowi, ze czlowiek staje sie lepszym policjantem, jesli wie, co moze sie zdarzyc na koncu.
Oczy detektywa poblyskiwaly piekielnym humorem.
– A nauczylo? – spytal Cowart.
Wilcox potrzasnal przeczaco glowa.
– Jeszcze nie. Lekcja ciagle trwa. – Wyszczerzyl sie do Cowarta. – Troche blado wygladasz. Cos cie gryzie? – Zanim Cowart mogl odpowiedziec, Wilcox szepnal: – Masz jakies ostatnie slowo? Juz polnoc.
Czekali przez jedno czy dwa uderzenia serca. Przesuwane drzwi otworzyly sie i wszedl komendant wiezienia. Za nim Blair Sullivan, majac po obu stronach dwoch straznikow, za soba jeszcze jednego. Twarz wieznia byla blada; bardziej przypominal trupa niz zywego czlowieka. Cale zylaste cialo wydawalo sie nagle zmalale i watle. Mial na sobie prosta biala koszule zapieta ciasno pod szyja i ciemnoniebieskie spodnie. Pochod zamykal ksiadz w koloratce, niosacy Biblie z wyrazem zbolalej konsternacji na twarzy. Ksiadz poszural w kat sali, zatrzymujac sie tylko, by wzruszyc ramionami w kierunku komendanta, nastepnie otworzyl z impetem Dobra Ksiege i zaczal z niej cicho do siebie czytac. Cowart zobaczyl, jak oczy Sullivana rozwarly sie szerzej, kiedy zauwazyl krzeslo. Wiezien szybko przeniosl wzrok na wiszacy na scianie telefon i przez ulamek sekundy kolana jakby odmowily mu posluszenstwa; potknal sie. Natychmiast jednak odzyskal rownowage i moment wahania minal. Cowart pomyslal, ze byl to pierwszy wypadek, w ktorym zauwazyl u Sullivana cien ludzkiego odruchu. Od tej pory wypadki zaczely sie toczyc szybko, szarpiacym, urywanym rytmem niemych filmow.
Sullivan zostal posadzony na krzesle; dwoch straznikow kleczac zapinalo klamry na jego nogach i rekach: Brazowe skorzane pasy zostaly zacisniete na klatce piersiowej, gniotac biel koszuli. Jeden ze straznikow przymocowal elektrode na nodze wieznia. Inny wslizgnal sie za krzeslo i schwycil stozkowaty helm, gotowy wlozyc go w kazdej chwili na glowe Sullivana.
Komendant wiezienia wystapil krok naprzod i zaczal odczytywac obramowany czarna obwodka nakaz wykonania wyroku smierci, podpisany przez gubernatora stanu Floryda. Z kazda sylaba strach Cowarta wzmagal sie, tak jakby slowa odczytywane byly dla niego. Komendant czytal coraz szybciej, nastepnie wzial gleboki oddech i staral sie zwolnic. Jego glos brzmial metalicznie i jakby z daleka. W scianach byly wbudowane glosniki, przenoszace glos z mikrofonow ukrytych w komorze smierci. Komendant zakonczyl czytanie. Przez chwile patrzyl tepo na trzymana przez siebie kartke, jakby szukal jakiegos ukrytego tekstu, ktory jeszcze moglby przekazac zebranym. Wreszcie podniosl wzrok na Sullivana.
– Jakies ostatnie slowa? – spytal cicho.
– Pieprze was. Niech sie kreci – powiedzial Sullivan. Glos drzal mu nieswojo. Komendant wykonal gest prawa reka, ta, w ktorej trzymal wyrok, w strone wartownika stojacego za krzeslem, ktory nagle obnizyl czarny skorzany helm i maske, wkladajac je wiezniowi na glowe i twarz. Nastepnie przymocowal do helmu duza elektrode. Sullivan skrecil sie wtedy, rzucajac sie calym cialem do przodu, wbrew utrzymujacym go wiezom. Cowart zobaczyl, jak wytatuowane smoki na przedramionach nagle nabieraja zycia, udzielonego im przez pulsujace pod skora, kurczace sie miesnie. Sciegna na szyi naprezyly sie nagle, jak liny zaglowca, napiete do granic wytrzymalosci niespodziewanym podmuchem wiatru.
Sullivan krzyczal cos, ale slowa zostaly stlumione przez skorzany pasek pod broda i wkladke jezykowa, wcisnieta mu przemoca pomiedzy zeby. Slowa przeszly w nieartykulowane jeki i krzyki, w ktorych pobrzmiewaly