– I tak siedza sobie i odkrywaja pare zbiegow okolicznosci. Na przyklad byli w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, prowadzac podobny samochod. Wiec wpadaja na pomysl. Naprawde klawy pomysl. Taki plan, ze nawet sam pomocnik diabla by go lepiej nie wymyslil. Facet, ktory nie ma szans na wyjscie z celi, wezmie na siebie to, co zrobil ten drugi. A on, kiedy wyjdzie, zrobi kumplowi te malenka, specjalna przysluge, o ktorej tamten nie moze przestac myslec. Zaczynasz lapac, o co chodzi?
Cowart nie poruszyl sie.
– Widzisz, ty tepy skurwysynu! Nigdy bys w to nie uwierzyl, gdyby tak naprawde nie bylo, co? Biedny, niewinny, nieslusznie osadzony czarnuch. Wielka ofiara przesladowan i rasizmu. I ten naprawde wstretny, zly bialy facet. Nie udaloby sie zreszta nigdy w druga strone. Nie trzeba byc geniuszem, zeby to wiedziec. Najwazniejsza rzecza bylo powiedzenie ci o nozu i napisanie tego listu w odpowiednim momencie, zeby zdazyl byc odczytany na rozprawie. Najlepsze bylo to, ze moglem sie caly czas nie przyznawac do tego. Mowic, ze nie mialem z tym nic wspolnego. Co zreszta bylo prawda. Najlepszy sposob, Cowart, zeby ludzie uwierzyli w klamstwo. Trzeba w nie po prostu wlozyc troche prawdy. Widzisz, ja wiedzialem, ze gdybym sie zwyczajnie przyznal, znalazlbys jakis sposob, zeby udowodnic, ze tego nie zrobilem. Musialem tak zadzialac, zeby wygladalo dla ciebie i innych bubkow z telewizji i z gazet, ze to bylem ja. Zeby tak wygladalo. Potem juz wszystko sie potoczy samo. Musialem tylko troche uchylic drzwi… – Ponownie sie zasmial. – A Bobby Earl przeszedl natychmiast przez te szczeline, jak tylko rozwarles ja dostatecznie szeroko.
– Dlaczego mialbym w to uwierzyc?
– Bo jest dwoje ludzi, ktorzy siedza martwi w Monroe. Numery czterdziesci i czterdziesci jeden.
– Ale dlaczego mnie o tym mowisz?
– Coz…
Sullivan usmiechnal sie krzywo.
– Nie jest to dokladnie czesc umowy, ktora mielismy z Bobbym Earlem. On sadzi, ze cala sprawa zakonczyla sie, gdy pojechal tamtego dnia na Tarpon Drive i zalatwil dla mnie te sprawe. Ja dalem mu zycie. On mnie smierc. Prosto i zwyczajnie. Graba i do widzenia. On tak przynajmniej uwaza. Ale mowilem ci, ze stary Sully siega daleko… – Zasmial sie szorstko. Swiatlo padajace z wiszacej u sufitu nie oslonietej zarowki odbijalo sie od jego ogolonej czaszki. – Zreszta, Cowart, nie jestem najbardziej godnym zaufania facetem, jaki sie narodzil.
Sullivan wstal, przeciagajac sie z szeroko rozlozonymi rekami.
– A w ten sposob moze go zabiore ze soba w droge prosto do piekla. Numer czterdziesci dwa. Niezly kawal. Bylby, ze tak powiem, nie najgorszym towarzyszem podrozy. I hajda do piekla, specjalnym transportem!
Nagle przestal sie smiac.
– Czy to nie swietny kawal? Nigdy nie przypuszczal, ze dodam ten maly drobiazg od siebie.
– A jesli ci nie uwierze?
Sullivan parsknal.
– Komus mojego pokroju, co? Racja. – Spojrzal na Cowarta. – Pewnie chcialbys miec dowod? A jak myslisz, co robil Bobby Earl, od czasu gdy go wypusciles?
– Byl w szkole, studiowal. Przemawia przed grupami wiernych w kosciolach…
– Cowart – przerwal mu Sullivan – czy wiesz, jak to beznadziejnie glupio brzmi? Myslisz, ze Bobby Earl nie nauczyl sie niczego podczas swego spotkania z naszym wielkim systemem sprawiedliwosci? Myslisz, ze on w ogole nie ma pomyslunku?
– Nie wiem…
– Masz racje. Nie wiesz. No to sie lepiej dowiedz. Bo jestem sie gotow zalozyc, ze duzo lez zostalo wylanych nad tym, co zdzialal do tej pory nasz Bobby Earl. Wiec jedz i sie dowiedz.
Cowart skrecal sie pod naporem slow. Walczyl, toczac nierowna bitwe z naplywajaca ciemnoscia.
– Musze miec dowod – powtorzyl slabo.
Sullivan zagwizdal i przewrocil oczami.
– Wiesz co, Cowart, jestes jak jeden z tych sredniowiecznych mnichow, ktorzy caly dzien nic nie robili, tylko szukali dowodow na istnienie Boga. Nie umiesz, chlopie, poznac prawdy, kiedy ja slyszysz?
Cowart potrzasnal przeczaco glowa. Sullivan zasmial sie.
– Tak tez myslalem.
Urwal na moment, rozkoszujac sie, zanim znowu podjal temat.
– No, ale ja nie jestem glupi, wiec kiedy przygotowywalismy te nasza umowe, znaczy ja i Bobby Earl, dowiedzialem sie troche wiecej, niz moglem do tej pory uzyc. Musialem sobie zagwarantowac takie cos ekstra, zeby miec pewnosc, ze Bobby Earl dotrzyma tego, co obiecal. A poza tym chcialem tez ci pomoc w twojej drodze do zrozumienia.
– Co?
– No wiec zrobmy z tego przygode, Cowart. Sluchaj uwaznie. Nie tylko noz zostal schowany. Pare innych rzeczy tez…
Zastanowil sie przez chwile, a potem wyszczerzyl zeby do dziennikarza.
– Przypuscmy, ze te rzeczy sa w bardzo niemilym miejscu, dokladnie tak. Ale mozesz je zobaczyc, Cowart. Pod warunkiem ze masz oczy w dupie! – Wybuchnal rubasznym smiechem.
– Nie rozumiem.
– Tylko pamietaj dokladnie moje slowa, kiedy wrocisz do Pachouli. Droga do zrozumienia moze byc bardzo brudna. – Szorstki dzwiek glosu wieznia pobrzmiewal echem. Matthew Cowart siedzial bez slowa, nie mogac sie poruszyc.
– No i co, Cowart? Udalo mi sie tez zalatwic Bobby’ego Earla? – Pochylil sie w przod. – A co z toba, Cowart? Moze i ciebie zabilem? – Blair Sullivan gwaltownie odchylil sie do tylu. – Starczy – powiedzial. – Koniec opowiesci. Koniec gadania. Do widzenia, Cowart. Czas na smierc, a z toba zobaczymy sie w piekle.
Skazany czlowiek wstal i powoli odwrocil sie plecami do dziennikarza, zakladajac rece do tylu i patrzac nieruchomo w przeciwlegly koniec celi. Jego ramionami wstrzasala okropna mieszanina przerazenia i radosci. Matthew Cowart przez chwile jeszcze pozostal bez ruchu, nie mogac zapanowac nad czlonkami. Poczul sie nagle bardzo stary, garbiac sie coraz bardziej pod brzemieniem tego, co uslyszal. Glowa mu pulsowala. W gardle zaschlo. Zauwazyl lekkie drzenie reki, gdy wyciagal ja po notes i magnetofon. Kiedy wstal, nogi odmawialy mu posluszenstwa. Postapil jeden krok, potem drugi, wreszcie potykajac sie, odszedl szybko od samotnego, patrzacego w sciane mezczyzny. Przy koncu korytarza zatrzymal sie i probowal zlapac oddech. Czul narastajaca goraczke i mdlosci; staral sie bardzo wziac sie w garsc. Podniosl glowe, gdy uslyszal kroki. Na koncu korytarza zobaczyl ponura twarz sierzanta Rogersa, ktoremu towarzyszyl oddzial poteznie zbudowanych straznikow. Ustawiali sie w zwarty szyk. Dostrzegl rowniez spoconego ksiedza w koloratce oraz kilkunastu urzednikow wieziennych, nerwowo spogladajacych na zegarki. Podniosl wzrok i zauwazyl duzy elektryczny zegar, wiszacy wysoko na scianie. Widzial, jak wskazowka sekundnika przemieszcza sie bezlitosnie. Do polnocy pozostalo dziesiec minut.
Rozdzial jedenasty
Poczul, jak upada. Obijajac sie, glowa naprzod, bez kontroli, prosto w dziure bez dna.
– Panie Cowart? Wciagnal ciezko powietrze.
– Panie Cowart, wszystko w porzadku, chlopie? Upadl, czujac, jak jego cialo rozsypuje sie na czasteczki.
– Hej, panie Cowart, slyszy mnie pan?
Otworzyl oczy, napotykajac wzrokiem stanowcze, blade oblicze sierzanta Rogersa.
– Musi pan juz isc i zajac swoje miejsce, panie Cowart. Nie mozemy czekac na nikogo, a wszyscy oficjalni swiadkowie musza byc na miejscach przed polnoca. – Sierzant przerwal, gestem wyrazajacym wyczerpanie i napiecie przeczesal krotkie, na przepisowego jeza ostrzyzone wlosy. – To nie kino, zeby mozna bylo wchodzic, kiedy sie chce. Juz wszystko dobrze?
Cowart skinal glowa.
– Ciezka noc dla wszystkich – powiedzial sierzant. – Niech pan juz idzie. Prosto w drzwi. Zobaczy pan wolne