istniec. Trwala budowa duzego, brzydkiego budynku nowego liceum dla calego okregu. Na znanych mu boiskach porastala trawa. Czerwonobrunatny pyl, plamiacy mu tylokrotnie uniform, zarosl platanina perzu i chwastow. Przypomnial sobie wiwaty na swoja czesc i pomyslal, ze zbyt malo bylo zwyciestw w jego zyciu. Raz jeszcze potrzasnal glowa. Nie wolno zapomniec, pomyslal. Przypomnial sobie epitet, rzucony kilka godzin temu przez brata zabitego mezczyzny. Nic z tego sie nie zmienilo.

Zapukal do pokoju starszej corki.

– Szybciutko, Lisa! Zbieramy sie! Raz-dwa! – Obrocil sie szybko, lomoczac glosno do drzwi mlodszej corki. – Samantha! W gore serca! Wstajemy! Czas do szkoly!

Jeki dobiegajace zza drzwi rozbawily go, odwracajac na chwile mysli od Pachouli, zamordowanej dziewczynki i dwoch mezczyzn z celi smierci.

Nastepne pol godziny Tanny Brown spedzil na rutynowych czynnosciach wzorowego ojca rodziny z przedmiescia. Poganiajac, napominajac, egzekwujac i wreszcie osiagajac upragniony rezultat: obie dziewczynki za drzwiami, z odrobionymi lekcjami i drugim sniadaniem, w sama pore, by zdazyc na szkolny autobus. Gdy wreszcie udalo sie je wyprawic, jego ojciec powedrowal do sypialni, by troche sie zdrzemnac. Zostal sam, by stawic czolo dniu. Swiatlo zalalo pokoj, sprawiajac, ze wydawalo mu sie, jakby wszystko zostalo odwrocone. Czul sie jak dziwaczna, nocna bestia, zaskoczona przez jasnosc dnia, czajaca sie w cieniu, czekajaca z utesknieniem nadejscia znajomej, bezpiecznej nocy.

Spojrzal w drugi koniec pokoju. Wzrok padl na pusty wazon, stojacy na polce. Byl wysoki, o wdziecznej talii klepsydry, przecietej pojedynczym, pnacym sie po boku malowanym kwiatem. Pamietal moment, gdy zona kupila ten wazon podczas ich wspolnych wakacji w Meksyku. Cala droge do Pachouli nie wypuszczala go z rak, bojac sie powierzyc odzwiernym, bagazowym czy portierom. Gdy wrocili do domu, postawila go na srodku stolu w jadalni i zawsze dbala, by byl pelen kwiatow. Taka wlasnie byla. Gdy istnialo cos, czego chciala, nic nie zdawalo sie dla niej za trudne. Nawet jesli oznaczaloby to dzwiganie w reku przez cala droge jakiegos glupiego wazonu.

Nie ma juz kwiatow, pomyslal, chyba ze dziewczynki… Przypomnial sobie, jak bardzo starali sie ja uratowac na izbie przyjec, jak, gdy przyjechal, caly czas jeszcze walczyli, podajac adrenaline i osocze, masujac serce, starajac sie ze wszystkich sil wlac choc odrobine zycia w jej cialo. Od pierwszego spojrzenia wiedzial, ze to na nic. Bylo to cos, co zostalo mu z wojny, ponadzmyslowe rozumienie, kiedy przekroczona zostala niewidzialna granica, spoza ktorej nie bylo powrotu, i kiedy mimo stosowania wszelkich najdoskonalszych zdobyczy wiedzy medycznej, smierc miala ostatnie, bezlitosne slowo. Pracowali naprawde ciezko, z widoczna pasja. Sama byla tam przeciez nie dalej jak dwadziescia minut temu, pracujac z nimi reka w reke. Dwadziescia minut, by zabrac plaszcz, moze opowiedziec krociutka, smieszna historyjke na zakonczenie dnia, pozegnac sie z reszta pracownikow pozostajacych na dyzurze, przejsc do samochodu, przejechac piec przecznic i zostac staranowana przez pijanego kierowce w samochodzie dostawczym. Nawet gdy wiadomo bylo, ze umarla, gdy nie bylo juz cienia nadziei, nadal nie zaprzestali usilowan wiedzac, ze to samo zrobilaby dla nich.

Patrzyl w sufit, nie mogac zasnac mimo ogromnego wyczerpania. Zdal sobie sprawe, ze juz sie nie zastanawial, kiedy przestanie mu jej brakowac. Wiedzial, ze nie nastapi to nigdy. Natomiast w pewien sposob pogodzil sie z tym, co pozwalalo mu jakos przetrwac kazdy kolejny dzien.

Wstal i poszedl do pokoju mlodszej corki, podszedl do biurka i zaczal odsuwac zgromadzone tam rozne dziewczece drobiazgi. Pudelko z wysypujacymi sie koralikami, pierscionkami i wstazkami, mis z naderwanym uchem, stary kolorowy segregator z pracami domowymi z ubieglych lat, kilka rozrzuconych niedbale kolorowych grzebykow i szczotek. Znalezienie tego, czego szukal, nie zabralo mu duzo czasu: mala srebrna ramka z oprawiona w nia fotografia. Podniosl ja i popatrzyl. Ramka poblyskiwala w promieniach slonca.

Bylo to zdjecie dwoch malych dziewczynek, jednej czarnej, drugiej bialej, jednej o wlosach jasnych, drugiej kruczoczarnych, objetych ramionami, chichoczacych, ukazujacych aparaty na zebach, smiesznie kontrastujace z boa z pior, eleganckimi, o dziesiec numerow za duzymi ubraniami i oblednym makijazem.

Popatrzyl uwaznie na buzie smiejace sie z fotografii.

Przyjaciolki, pomyslal. Kazdy, kto spojrzalby na zdjecie, zdalby sobie sprawe, ze nic wiecej sie dla nich nie liczy, ze po prostu sie lubia, maja wspolne zainteresowania, dziela sie sekretami, smutkami i smiechem. Mialy po dziewiec lat i wdzieczyly sie wesolo przed jego aparatem. Bylo Halloween, dlatego przebraly sie w kolorowe, krzykliwe ubiory, starajac sie jedna druga przewyzszyc zwariowana, nieskrepowana pomyslowoscia; sam smiech i nie przytlumiona przez zycie, tryskajaca, dziecieca radosc.

Wscieklosc niemal zwalila go z nog. Przed oczami pojawil sie obraz wykrzywionej geby Sullivana, bezkarnie nasmiewajacej sie z niego. Mam nadzieje, ze wyrwano ci dusze z ciala z najwiekszym bolem, jaki tylko jest mozliwy.

Twarz Sullivana zniknela, pomyslal o Fergusonie. Myslisz, ze jestes wolny, ze uda ci sie z tego wywinac. Nie masz szans.

Spojrzal ponownie na zdjecie. Szczegolnie lubil sposob, w jaki dziewczynki sie obejmowaly. Ciemna raczka jego corki byla zapleciona wokol ramion Joanie, zwisajac swobodnie z przodu ciala dziewczynki. Jasna raczka Joanie byla w takiej samej pozycji. Dziewczynki obejmowaly sie mocno, tworzac jak gdyby druga, bialo-czarna, wewnetrzna ramke.

Jej pierwsza i najlepsza przyjaciolka.

Popatrzyl w oczy Joanie. Byly intensywnie blekitne. Tego samego koloru co niebo nad Floryda w dzien pogrzebu jego zony. Stal w oddaleniu od reszty zalobnikow, tulac do siebie obie corki, sluchal monotonnego glosu pastora, mowiacego o wierze, oddaniu i posluszenstwie wezwaniu do Doliny, niewiele z tego rozumiejac. Czul sie okaleczony, niepewny, czy starczy mu energii na nastepny krok. Jeszcze mocniej objal dziewczynki, czujac, jak wstrzasaja nimi spazmatyczne lkania. Chcial poczuc gniew, wiedzial jednak, ze byloby to zbyt proste, ze bedzie teraz czul w sobie przeklenstwo powolnej agonii, strachu, ze po odejsciu ich matki, w jakis niewytlumaczalny sposob straci rowniez corki. Ze majac wydarty sam srodek jestestwa, nie zdolaja utrzymac sie razem. Nie mial pojecia, co moglby im powiedziec lub zrobic, szczegolnie dla mlodszej, Samanthy, ktora nie uspokoila sie ani na chwile od momentu wypadku.

Inni zalobnicy trzymali sie na dystans, Joanie Shriver zas wyrwala sie z uspokajajacych objec swego ojca, powazna nad wiek, ubrana w swa najlepsza sukienke. Z oczami pelnymi lez minela rzedy zgromadzonych osob, podeszla prosto do niego.

– Prosze sie nie martwic o Samanthe. Ona jest moja przyjaciolka i ja sie nia zaopiekuje. – Nastepnie wziela jego corke za druga reke i zostala juz z nia. Dotrzymala danego wtedy slowa. Zawsze byla blisko, gdy Samantha kogos potrzebowala. W weekendy. W samotne swieta. Po szkole. Pomagajac mu przywrocic w ich zyciu porzadek i poczucie stabilnosci. Dziewiec lat, a duzo madrzejsza od niejednego doroslego.

Byla wiec nie tylko jej przyjaciolka, pomyslal. Byla takze moja. W pewnym sensie uratowala nam zycie. Nienawisc do siebie wypelnila go bez reszty. Wszelka wladza i sila do dyspozycji, a nie potrafilem jej uchronic.

Przypomnial sobie wojne. Sanitariusz! – krzyczeli i szedlem. Czy kogokolwiek z nich udalo mi sie uratowac? Pamietal bialego chlopca, od tygodnia w plutonie, kowboja z Wyoming, ktory oberwal w piers. Ziejaca rana klatki piersiowej z narastajaca odma. Powietrze w jamie gwizdalo, kpiac z niego, gdy staral sie uratowac tego zolnierza. Ranny wpatrywal sie w Tanny’ego bezradnym, przerazonym wzrokiem, starajac sie dostrzec poprzez zalewajaca go mgle jakis znak w jego twarzy, ze przezyje albo umrze. Nadal patrzyl, gdy ostatni oddech z gwizdem opuscil jego pluca. Mial ten sam wyraz twarzy co George i Betty Shriver, gdy przyniosl im najgorsza z mozliwych wiadomosc. Brown potrzasnal glowa. Jak dlugo znam George’a Shrivera? Od dnia gdy po raz pierwszy poszedlem do pracy u jego ojca, a on wzial szczotke i zaczal zamiatac razem ze mna.

Zadrzala mu reka. Zbyt wielu pogrzebalem. Spojrzal po raz ostatni na zdjecie, zanim odstawil je z powrotem na biurko. Nic sie nie skonczylo. Zbyt wiele jestem ci winny.

Poszedl do swojej sypialni. Nie myslal juz o zmeczeniu czy snie. Popychany gniewem i przypomnieniem nie splaconego dlugu, zaczal pakowac ubranie do niewielkiej torby podroznej, zastanawiajac sie, o ktorej moze byc nastepny samolot do Miami.

Rozdzial trzynasty

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату