LUKA W OPOWIESCI

Nie mial zadnego planu. Matthew Cowart rozpoczal dzien po egzekucji Blaira Sullivana z calym entuzjazmem czlowieka, ktoremu powiedziano, ze bedzie nastepny. Jechal szybko przez noc, przejezdzajac ponad polowe dlugosci stanu, wskakujac na autostrade miedzy stanowa 95, na poludnie do St. Augustine. Przejechal ponad piecset kilometrow szalonym pedem, czesto przyspieszajac nawet do stu czterdziestu na godzine, dziwnie zaskoczony, ze ani razu nie zatrzymal go woz patrolowy, chociaz widzial kilka jadacych w przeciwnym kierunku. Gnal w ciemnosc, napedzany wszystkimi sprzecznosciami, ktore mu nadal pobrzmiewaly echem w glowie. Przejezdzal kolo plaz w Palm Beach, gdy pierwsze promienie slonca zaczynaly przedzierac sie niesmialo, nie uzyczajac jednak swiatla zadnemu z jego klopotow. Swit dawno minal, gdy udalo mu sie w koncu zostawic samochod u przedstawiciela wypozyczalni Hertz, na lotnisku w Miami, nie mogacego zrozumiec, dlaczego Cowart nie oddal samochodu w przedstawicielstwie dla polnocnej Florydy. Taksowkarz Kubanczyk, w dynamicznej mieszance dwoch jezykow rozprawiajacy beztrosko o baseballu i polityce, bez rozrozniania, ktore jest ktore, przepychal sie przez poranne korki w strone mieszkania Cowarta. Zostawil dziennikarza na chodniku, patrzacego w rozedrgany, bladoniebieski upal splywajacy z nieba.

Chodzil z kata w kat po swym mieszkaniu, zastanawiajac sie, co powinien teraz robic. Powiedzial sobie, ze musi pojsc do gazety, nie byl jednak w stanie w tej chwili wykrzesac z siebie niezbednej energii. Redakcja nie wydawala mu sie juz spokojnym sanktuarium, kojarzac mu sie raczej z bagnem czy polem minowym. Popatrzyl na swoje rece, obracajac je do swiatla, liczac bruzdy i zyly, rozmyslajac nad ironia sytuacji. Kilka godzin temu dalby wszystko, by zostac sam, a kiedy mu sie w koncu to udalo, nie byl w stanie zdecydowac, co robic.

Przeczesywal pamiec w poszukiwaniu innych osob uwiklanych w podobna sytuacje, tak jakby cudze bledy mogly pomniejszyc jego wlasne. Przypomnial sobie wysilki Williama F. Buckleya na poczatku lat szescdziesiatych, by uwolnic z celi smierci w New Jersey Edgara Smitha, i pomoc okazana Jackowi Abbottowi przez Normana Mailera. Przypomnial sobie, jak dziennikarz stal pod obstrzalem kamer, przyznajac z gniewem, ze zostal oszukany przez zabojce. Mogl sobie wyobrazic pisarza walczacego z blaskiem swiatel, odmawiajacego komentarza na temat swego oskarzenia o morderstwo. Nie jestem pierwszym dziennikarzem, ktory popelnil blad. To zawod obarczony wysokim ryzykiem. Stawka jest ciagle podbijana, poprzeczka wysoko. Zaden reporter nie jest szczepiony przeciwko misternie zaplanowanym klamstwom.

Wszystko to sprawilo jednak, ze poczul sie jeszcze gorzej.

Zajal miejsce, tak jakby szykowal sie do rozmowy z kims, kto siedzial na krzesle naprzeciwko, i spytal:

– Co moglem zrobic?

Wstal i zaczal chodzic po pokoju jak uwiezione zwierze. Cholera, przeciez nie bylo zadnych dowodow. Wszystko to mialo taki sens. Bylo sensowne. Cholera, jasna cholera.

Wscieklosc ogarnela go nagla fala, wyciagnal reke i zmiotl z blatu lezace tam gazety i pisma. Zanim mialy czas dosiegnac podlogi, schwycil stol i przewrocil, zwalajac na kanape. Dzwiek mebli walacych jedne o drugie wprawil go w jakis trans. Zaczal miotac przeklenstwa, coraz szybciej demolujac pokoj. Zlapal kilka talerzy i rabnal o ziemie. Jednym ruchem zmiotl na podloge ksiazki z polki. Przewrocil krzesla, przywalil piescia w sciane, wreszcie rzucil sie sam na podloge obok kanapy.

– Skad moglem wiedziec?! – wrzasnal. Jedyna odpowiedzia byla martwa cisza, zalegla w pokoju. Inny rodzaj znuzenia ogarnal go nagle. Pozwolil opasc glowie i przez dluga chwile patrzyl w sufit. Niespodziewanie rozesmial sie. – Chlopie – powiedzial, nasladujac ponury, poludniowy akcent, rozpowszechniony przez Hollywood. – Ale spieprzyles, na amen. Spieprzyles tak, ze wlasna mamuncia by nic dobrego o tobie nie powiedziala. Spieprzyles slicznie i na perlowo. – Przeciagal, rozwlekal slowa, pozwalajac im toczyc sie po zrujnowanym mieszkaniu.

Usiadl szybko.

– Dobra. Wiec co teraz zrobimy? – Cisza. – Ano wlasnie. – Rozesmial sie. – Po prostu nie wiemy, prawda?

Wstal i przeszedl przez wywolany przez siebie chaos w strone biurka. Szarpnal jedna z szuflad. Niecierpliwie przerzucal przez chwile papiery, dopoki nie natrafil na lekko pozolkly egzemplarz wydania niedzielnego gazety, z widniejaca na pierwszej stronie data sprzed roku. Byl tam jego pierwszy artykul. Papier wydawal sie kruchy w dotyku. Tytul wyskoczyl mu naprzeciw; zaczal czytac.

– Nowe pytania w sprawie morderstwa w Penhandle. – Czytal glosno zdania pierwszego akapitu. Rzeczywiscie, calkiem nowe. Czytal dalej, zaglebiajac sie coraz bardziej w artykul, mijajac kolejne kolumny, przechodzac na druga strone. Omijal wzrokiem zdjecie Joanie Shriver, natomiast przyjrzal sie z narastajaca zloscia podobiznom Sullivana i Fergusona.

Mial wlasnie zgniesc gazete i wrzucic ja do kosza, gdy zatrzymal sie i raz jeszcze uwaznie jej przyjrzal. Lapiac zolty mazak, zaczal podkreslac niektore slowa, cale ustepy. Gdy skonczyl czytac, zasmial sie. We wszystkich napisanych slowach nie bylo nic niezgodnego z prawda. Nic prawdziwie przeklamanego. Nic niedokladnego.

Oprocz wszystkiego.

Raz jeszcze przyjrzal sie temu, co wtedy napisal: Wszystkie „pytania” byly poprawne. Skazanie Roberta Earla Fergusona bylo oparte na najbardziej ulotnym, chwiejnym materiale dowodowym, zgromadzonym w atmosferze uprzedzen rasowych. Czy przyznanie sie do winy zostalo wybite z Fergusona? Jego artykuly przytaczaly tylko to, co mowil wiezien i czemu zaprzeczali policjanci. To Tanny Brown nie byl w stanie wytlumaczyc dlugosci czasu, przez jaki Ferguson byl przetrzymywany, zanim „przyznal sie do winy”. Warto bylo sie nad tym dluzej zatrzymac. Lawa przysieglych, ktora wydala wyrok skazujacy na Fergusona, zostala wmanewrowana w podjecie takiej decyzji przez rozszalale emocje. Brutalnie zamordowana mala dziewczynka i pelen gniewu Murzyn, oskarzony o to morderstwo, broniony przez zdziecinnialego, starego adwokata. Wspanialy przepis na rozjatrzanie uprzedzen. Jego wlasne slowa – wydobyte z niego przy uzyciu nielegalnych metod – doprowadzaja go do celi smierci. Bez watpienia wylacznie niesprawiedliwosc ze wszystkich stron spotykala Fergusona w dniach nastepujacych po znalezieniu ciala Joanie Shriver. Jest tylko jeden drobny szczegol. On zabil te dziewczynke. Przynajmniej wedlug pewnego wielokrotnego mordercy.

Cowartowi krecilo sie w glowie.

Dalej analizowal swoj artykul. Blair Sullivan przebywal w okregu Escambia w czasie popelnienia morderstwa. To zostalo wielokrotnie potwierdzone. Nie bylo tez zadnych watpliwosci, ze Sullivan byl akurat w trakcie swojego morderczego ciagu. To przede wszystkim on powinien byc podejrzany – gdyby tylko policja zadala sobie trud podwazenia tego, co wydawalo im sie takie oczywiste.

Jedyne klamstwo w zywe oczy – jezeli w ogole jakiekolwiek bylo – padlo z ust Fergusona, gdy oskarzyl Sullivana o przyznanie sie do popelnienia morderstwa. Ale to powiedzial Ferguson – slowo w slowo cytowany w artykule – nie on sam.

A jednak wszystko bylo klamstwem, wybuchowe polaczenie tych dwoch mezczyzn calkowicie przeslonilo wszelka prawde.

Jestem w piekle, pomyslal. Zwykla, okropna rzeczywistosc wygladala tak, ze z najbardziej wlasciwych powodow wyniknely najbardziej niewlasciwe konsekwencje.

Dwa pierwsze razy, gdy zadzwonil telefon, zignorowal. Za trzecim razem wstal i mimo ze nie bylo takiej osoby, z ktora chcialby w tej chwili rozmawiac, podniosl sluchawke z widelek.

– Tak?

– Chryste, Matt? – Dzwonil Will Martin z dzialu reportazu.

– Will?

– Jezu, facet, gdzie ty, do diabla, byles? Wszyscy tu wychodza ze skory, probujac cie znalezc.

– Jechalem z powrotem samochodem. Wlasnie wrocilem.

– Ze Starke? To bite osiem godzin jazdy.

– Jechalem mniej niz szesc. Ale ostro dociskalem.

– No, chlopcze, mam nadzieje, ze umiesz tak szybko pisac, jak jezdzic. Dzial miejski wrzeszczy w nieboglosy o twoj artykul, a zostalo nam juz tylko kilka godzin, zanim trzeba bedzie oddac do skladu pierwsze wydanie. Musisz brac tylek w troki i zabierac sie tutaj, pronto. - Spiewny glos redaktora dzwieczal nie ukrywanym entuzjazmem.

– Dobra, dobra… – Cowart sluchal swego glosu, jakby to byl glos kogos innego. – Sluchaj, Will, a co leci po drutach?

– Obledne rzeczy. W dalszym ciagu probuja sie czegos dogrzebac w zwiazku z ta twoja milusinska

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату