to w tym przypadku nie jest chyba najwlasciwsze slowo.

– Zdecydowanie – odparl Cowart, czujac, jak zoladek wykonuje mu dziwne ewolucje.

Edna spojrzala mu przez ramie na wstepny akapit artykulu.

– Przynajmniej trzydziesci dziewiec przestepstw. Wedlug tego, co ci powiedzial. Ale lepiej zrobisz, jak to sprawdzisz.

– Mam zamiar.

– To dobrze. Czy podal ci jakies znaczace szczegoly dotyczace tych morderstw w Keys?

– Nie – odparl pospiesznie Cowart. – Powiedzial tylko, ze udalo mu sie zlecic je komus.

– Ale chyba musial ci cos blizszego powiedziec…

Cowart wykrztusil:

– Mowil o jakichs ukladach wieziennych, w rodzaju poczty pantoflowej, ktora dociera nawet do celi smierci. Powiedzial, ze wszystko mozna zalatwic za odpowiednia cene. Ale nie mowil, ile i jak zaplacil.

– Zastanawiajace. Znaczy, wiem, ze musisz napisac, co ci mowil. Ale polapanie sie w tym wszystkim… Do diabla. – Spojrzala przez pokoj redakcyjny, kierujac wzrok na miejsce, gdzie dwoje detektywow czytalo transkrypcje rozmowy. – Sadzisz, ze maja jakies rzeczywiste dowody? Bo mnie sie wydaje, ze czekaja, az ty im to wszystko wyjasnisz, ladnie i po prostu. – Nie starala sie nawet ukryc cynizmu.

Spojrzal na nia.

– Edna… – zaczal.

– Chcialbys, zeby ci pomoc posprawdzac tych frajerow, tak? – W glosie Edny pojawil sie natychmiast entuzjazm. Uderzyla reka w trzymane kartki. – Musisz wiedziec, co jest na pewno, co byc moze, a co do czego nie ma mowy, no nie?

– Tak. Prosze. Moglabys to zrobic?

– No pewnie. Zajmie pare dni, ale natychmiast sie za to zabiore. Powiem tylko tym na gorze. Ale jestes pewny, ze nie przeszkadza ci dzielenie sie tym materialem?

– Nie przeszkadza. Nie ma problemu.

Edna wskazala tekst na ekranie.

– Uwazaj tylko i nie badz zbyt doslowny, jesli chodzi o wyznanie naszego starego Sully’ego. Moze jeszcze tam byc pare innych drobnych problemow. Wiec nie wchodz za gleboko, zebys pozniej mogl z tego wyjsc.

Cowart chcial sie rozesmiac lub zwymiotowac, nie potrafil tego dokladnie okreslic…

– Wiesz co, ale trzeba oddac sprawiedliwosc staremu Sufly’emu. W zyciu nikomu niczego nie ulatwil – powiedziala, odwracajac sie.

Obserwowal, jak Edna McGee zmierza w strone redaktora i zaczyna z nim rozmawiac z ozywieniem. Oboje spogladali na przepisana na maszynie kartke. Dostrzegl, jak mezczyzna kreci glowa i spiesznie idzie w jego strone.

– To prawda? – spytal redaktor dzialu miejskiego lodowatym tonem.

– Wedlug niej tak. Ja nie wiem.

– Bedziemy musieli z tego sprawdzic kazdy najdrobniejszy szczegolik.

– Dobrze.

– Chryste! Jak ty napiszesz ten artykul?

– Po prostu jako slowa umierajacego czlowieka. Nie potwierdzone zarzuty. Nikt nie wie, gdzie lezy prawda. Mnostwo pytan. Takie rozne rzeczy.

– Dawaj duzo opisow, a uwazaj na szczegoly. Potrzebujemy troche czasu.

– Edna powiedziala, ze pomoze.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Ona zaraz zacznie dzwonic, gdzie sie da. Jak sadzisz, kiedy ty bedziesz sie mogl tym zajac?

– Musze troche odpoczac.

– Dobrze. A ci detektywi…

– Bede tutaj. – Cowart spojrzal ponownie na pisana na ekranie strone. Wychwytywal slowa Sullivana ze swego notesu, zamykajac artykul stwierdzeniem: „Niezla opowiesc, co?”

Przycisnal kilka klawiszy w komputerze, wylaczajac swoj ekran i elektronicznie przekazujac napisany material do dzialu miejskiego. Beda go tam mogli zmierzyc, zwazyc, ocenic, zredagowac i przeniesc na pierwsza strone. Nie wiedzial juz, czy to, co zrobil, zawieralo prawde czy klamstwa. Uswiadomil sobie, ze po raz pierwszy w ciagu tych wszystkich lat pracy dziennikarskiej naprawde nie mial pojecia, co jest czym, tak bardzo prawda i klamstwo sie ze soba splataly w jego umysle.

Bladzac w morzu niepewnosci, poszedl na spotkanie z detektywami. Shaeffer i Weiss czekali na niego wsciekli.

– Gdzie to jest? – pytala kobieta, gdy tylko przekroczyl prog sali konferencyjnej. Trzy maszynistki spinaly napisane strony przy duzym stole, przy ktorym odbywaly sie popoludniowe kolegia redakcyjne. Kiedy uslyszaly wzburzenie w glosach detektywow, pospiesznie opuscily pomieszczenie, zostawiajac na stole sterte kartek. Cowart sie nie odezwal. Jego wzrok uciekl w strone wielkiego, panoramicznego okna. Swiatlo sloneczne, odbite od wod zatoki, zalalo pokoj. Widzial duzy statek pasazerski, nabierajacy predkosci, kierujacy sie przez Ciesnine Florydzka na otwarte wody oceanu.

– Gdzie to jest?! – zapytala po raz drugi Shaeffer. – Gdzie jest jego wyjasnienie, dotyczace smierci jego matki i ojczyma? – Potrzasnela mu tuz przed nosem zapisanymi kartkami. – Tu nie ma o tym ani slowa – prawie krzyknela.

Weiss wstal i wycelowal w niego palec.

– Zacznij sie tlumaczyc, i to zaraz, Cowart. Mam serdecznie dosyc tej calej ciuciubabki. Moglibysmy cie zaaresztowac jako koronnego swiadka i potrzymac troche na osobnosci.

– Nie mam nic przeciwko temu – odparl, starajac sie wykrzesac z siebie oburzenie podobne do prezentowanego przez pare detektywow. – Przydaloby mi sie troche snu.

– Wiecie, zaczynam miec serdecznie dosyc waszych pogrozek pod adresem mojego czlowieka – odezwal sie glos zza plecow Cowarta, nalezacy do redaktora dzialu miejskiego. – Moze byscie sie tak wzieli do roboty i popracowali troche samodzielnie, co? Wyglada to tak, jakbyscie chcieli, zeby on wam podal na talerzu wszystkie odpowiedzi.

– Bo mamy podstawy, by sadzic, ze on je wszystkie ma – odpowiedziala Shaeffer powoli, w jej glosie czulo sie tlumiona grozbe.

Przez chwile slowa kolysaly sie zlowieszczo w powietrzu. W koncu redaktor wskazal krzesla, starajac sie przelamac zawisle w pokoju przytlaczajace napiecie.

– Siadajcie – powiedzial stanowczo. – Postaramy sie to wszystko wyjasnic. Cowart dostrzegl, jak Shaeffer bierze gleboki oddech, starajac sie zapanowac nad soba.

– Dobrze – zgodzila sie cicho. – Pelne oswiadczenie, w tej chwili, potem schodzimy wam z drogi. Moze byc?

Cowart skinal glowa. Redaktor wlaczyl sie:

– Jezeli on sie zgadza, to w porzadku. Ale jeszcze jedna grozba z waszej strony i przesluchanie skonczone.

Weiss usiadl ciezko, wyjmujac niewielki notatnik. Shaeffer zadala pierwsze pytanie:

– Prosze wytlumaczyc to, co powiedzial mi pan wtedy w Starke.

Obserwowala go nieruchomo, rejestrujac kazdy jego ruch. Cowart odpowiedzial jej takim samym, nieustepliwym spojrzeniem. Tak pewnie patrzy na podejrzanych, pomyslal.

– Sullivan utrzymywal, ze zaaranzowal te morderstwa.

– Juz nam pan to powiedzial. Jak? Przez kogo? Jakie byly jego dokladne slowa? I dlaczego, do diabla, nie ma tego na tasmie?

– Kazal mi wylaczyc magnetofon. Nie wiem dlaczego.

– Dobrze – powiedziala wolno. – Prosze kontynuowac.

– Byl to krotki fragment calej rozmowy…

– Pewnie. Dalej.

– Dobrze. Wiecie juz, jak wyslal mnie do Islamorada. Dal mi ten adres i w ogole. Kazal mi przeprowadzic wywiad z ludzmi, ktorych tam znajde. Nie powiedzial mi, ze beda zabici. W ogole nic mi wiecej nie powiedzial, po prostu nalegal, zebym tam pojechal…

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату