sie modlila. Kosciol wydawal mu sie ogromnym, pustym miejscem, ktore wypelnil placzem. Przypomnial sobie ucisk w gardle, wywolany sztywno wykrochmalonym kolnierzykiem jego nowej, jedynej wyjsciowej koszuli. Nie mial wtedy wiecej niz szesc lat. Najbardziej utrwalilo mu sie uczucie silnej reki ojca na ramieniu, kierujacej nim i jednoczesnie dajacej mu oparcie, gdy podchodzil do trumny. Wyszeptane slowa: „Pozegnaj sie z babcia, pospiesz sie, maly, bo ona jest w drodze do lepszego miejsca i bardzo predko tam odchodzi, wiec powiedz jej teraz szybko do widzenia, kiedy jeszcze moze cie slyszec”.
Usmiechnal sie. Przez wiele lat sadzil, ze zmarli naprawde nas slysza, jakby tylko drzemali. Zastanowil sie chwile, jaka sile moga miec w sobie slowa ojca. Pamietal swoj pobyt za morzem i zasuwanie w workach cial ludzi, ktorych znal krotko, jak i swoich przyjaciol. Na poczatku staral sie im zawsze cos powiedziec, jakies slowa otuchy, jakby chcial im ulatwic podroz na druga strone. Jednak w miare jak ich liczba z kazdym dniem rosla, dotrzymujac kroku jego wlasnej frustracji i wyczerpaniu, zaczal tylko w myslach wypowiadac pare rutynowych zwrotow. Wreszcie, gdy jego krotki pobyt przeciagnal sie w tygodnie i miesiace, zaprzestal nawet tego, wykonujac swa prace w pelnej goryczy ciszy.
Spojrzal w dol na zegarek. Polnoc. Wchodza do sali. Oczami wyobrazni widzial nerwowy pot na gornej wardze komendanta wiezienia, poszarzale twarze oficjalnych swiadkow, moment zawahania, a potem pospieszne ruchy eskorty, zaciskajacej mocno klamry na nadgarstkach i kostkach Sullivana. Odczekal jedna minute. Teraz pierwszy wstrzas, pomyslal. Jeszcze jedna minuta. Drugi wstrzas. Wyobrazil sobie, jak lekarz podchodzi do ciala. Pochyla sie ze sluchawka, szukajac bicia serca. Pewnie teraz podnosi glowe i mowi: „Ten czlowiek nie zyje”, spogladajac na zegarek. Komendant wiezienia wystepuje teraz naprzod, stajac twarza do oficjalnych obserwatorow, wyglaszajac rytualna formulke: „Wyrok Okregowego Sadu Jedenastego Obwodu Jurysdykcyjnego stanu Floryda zostal wykonany zgodnie z wymogami prawa. Niech odpoczywa w spokoju”. Potrzasnal glowa. Dla tej duszy nie bedzie odpoczynku, pomyslal. Podobnie jak i dla mojej.
Wszedl z powrotem do przyczepy. Kobieta zupelnie sie uspokoila.
– Teraz, pani Collins, moglaby mi pani opowiedziec, co sie wlasciwie stalo? Chce pani zaczekac na swojego prawnika? Czy tez porozmawiac teraz i powyjasniac to wszystko od razu?
Glos kobiety zabrzmial jak kwilenie.
– Zadzwonil do mnie, wie pan, z tego cholernego Klubu Sportowca, gdzie poszedl po wyjsciu z roboty. Powiedzial, ze nie pozwoli, zebym mu to robila. Powiedzial, ze mnie zalatwi bez zadnych sadow czy prawnikow, sam zupelnie.
– Czy mowil pani, ze ma bron?
– Tak, prosze pana, panie Brown, tak mowil. Powiedzial, ze ma pistolet swojego brata, i ze tym razem wzial go na mnie.
– Tym razem?
– Bo przyszedl tutaj juz w niedziele, nie taki pijany, zeby sie przewracal, ale dosyc i zbil swiatla na zewnatrz. Zaczal sie smiac i wyzywac mnie od najgorszych. Potem zaczal mnie okladac, tak to bylo. Moj najwiekszy, ma tylko jedenascie lat, rozwalil sobie reke, bo chcial go odciagnac. Myslalam, ze juz nas wszystkich pozabija. Tak sie okropnie balam, dlatego wyslalam zaraz dzieciaki do kuzynow. Dzisiaj rano wsadzilam je w autobus.
Podniosla ze stolika maly, oprawny w sztuczna skore album. Otworzyla go i popchnela do Tanny’ego Browna. Zobaczyl trzy dobrze domyte buzie, patrzace na niego ze szkolnych fotografii.
– To dobre dzieci – powiedziala. – Ciesze sie, ze ich tu dzisiaj nie bylo. Skinal potakujaco glowa.
– Dlaczego pani nie wezwala policji w niedziele?
– Nic by to nie pomoglo. Nawet mialam papier od sedziego, zeby sie trzymal z daleka, i co z tego? Nic nie pomagalo, kiedy byl pijany. Chyba tylko ta spluwa.
Gorna warga zaczela jej drzec, a w oczach pojawily sie znowu lzy.
– O Jezu, slodki Jezu! – zajeczala.
– A ta bron? Skad pani ja miala?
– Pojechalam do Pensacola, do Searsa, po tym jak mnie juz poskladali w szpitalu. Mialam ciagle Bucka karte kredytowa z Searsa, no wiec zaplacilam nia. Tak sie okropnie balam, panie Brown. A kiedy uslyszalam, jak podjezdza ten jego stary gruchot, wiedzialam, ze chce mnie zalatwic, po prostu wiedzialam. – Zaczela znowu plakac.
– Widziala pani pistolet w jego reku, zanim pani strzelila?
– Nie wiem. Bylo ciemno, a ja sie tak strasznie balam…
Tanny Brown mowil cicho, ale bardzo stanowczo. Caly czas trzymal na kolanach album ze zdjeciami dzieci.
– Niech pani teraz naprawde pomysli, pani Collins. Co pani widziala…? Porucznik spojrzal szybko w strone umundurowanego policjanta, ktory skinal glowa ze zrozumieniem.
– No bo przeciez nie strzelilaby pani, gdyby nie zobaczyla, jak on celuje dokladnie w pania, prawda?
Kobieta wpatrzyla sie w niego pytajacym wzrokiem.
– Nie strzelilaby pani inaczej jak ze strachu o wlasne zycie, prawda?
– Prawda – odparla powoli.
– I tylko wtedy, gdyby byla pani pewna, ze smiercionosna bron jest dla pani ostatnia deska ratunku, prawda?
Cien zrozumienia zaczynal sie rysowac na znekanej twarzy, chociaz Brown wiedzial, ze nie pojela nawet polowy z tego, o co pytal.
– Po prawdzie to widzialam, jakby faktycznie cos na mnie podnosil… – powiedziala cicho.
– I wiedziala pani, ze mial bron, a poza tym grozil pani wczesniej i strzelal do pani…
– Tak bylo, panie Brown. Balam sie.
– I nie bylo zadnego miejsca, gdzie moglaby pani uciec, czy sie schowac? Wykonala szeroki gest.
– A gdzie sie tu chowac? Nie ma gdzie.
Brown raz jeszcze skinal glowa i popatrzyl na fotografie.
– Troje dzieci? Wszystkie jego?
– Nie, prosze pana. Nie byly Bucka i nigdy ich za bardzo nie lubil. Chyba mu przypominaly mojego meza. Ale to dobre dzieci, panie Brown. Naprawde dobre.
– Gdzie jest ich tata?
Kobieta wzruszyla ramionami, gestem, ktory powiedzial wszystko o zyciu w przyczepach i codziennosci znaczonej sincami.
– Mowil, ze jedzie do Luizjany, sprobowac sie zalapac przy nafcie. To bylo siedem lat wstecz. Po prostu zniknal. I tak zreszta nie mielismy slubu.
Tanny Brown mial wlasnie zadac nastepne pytanie, kiedy z zewnatrz dal sie slyszec ryk furii. Powietrze wypelnily nagle podniesione glosy, mieszajace sie z nawolywaniami policjantow. Kobieta na kanapie wstrzymala oddech, a potem osunela sie na podloge, kulac sie jak zwierze.
– To jego brat. Na pewno. Zabije mnie, Boze, zabije!
– Nic pani nie zrobi – powiedzial cicho Brown. Podal jej zdjecia dzieci. Kurczowo przycisnela album do siebie. Gestem nakazal umundurowanemu policjantowi stanac przy drzwiach, sam zas wyszedl na zewnatrz. Juz od progu dostrzegl dwoch mundurowych, starajacych sie utrzymac poteznego, rozjuszonego mezczyzne, szarpiacego sie ile sil. Technicy opracowujacy miejsce zbrodni rozproszyli sie. Mezczyzna charczal, wyrywajac sie i prac, ciagnac policjantow w strone lezacego ciala.
– Buck! Buck! Jezu, Buck, nie moge! Jezu, pusccie mnie! Zabije te kurwe, zabije!
Zerwal sie, wlokac za soba policjantow. Dwoch innych mundurowych skoczylo ku nim, zastepujac mu droge i starajac sie go sila powstrzymac. Jeden upadl, klnac glosno. Zgromadzony tlumek zaczal wrzeszczec, rzucajac wyzwiska, podsycajac tylko furie mezczyzny.
– Zabije kurwe, zabije! – wrzeszczal, zanoszac sie wlasna wsciekloscia. Jego wykrzywiona twarz poblyskiwala nienawiscia w swietle policyjnych reflektorow. Kopnal jednego z policjantow w golen, probujac sie uwolnic. Policjant krzyknal i upadl na bok, trzymajac sie za noge. Tanny Brown zszedl ze stopni przyczepy, kierujac sie w strone brata zabitego. Stanal dokladnie na jego linii wzroku.
– Stul pysk! – ryknal.
Szalejacy mezczyzna zawahal sie, powstrzymujac na moment kolejne szarpniecie. Zaraz jednak rzucil sie do przodu.
– Zabije kurwe! – wrzasnal.