sie do popelnienia ogromnej liczby morderstw…
– Ilu?
– Okolo czterdziestu.
Zawisla w powietrzu liczba zelektryzowala tlum. Wykrzykiwane pytania zaczely padac z wieksza czestotliwoscia, swiatla zdawaly sie podwoic swa intensywnosc.
– Gdzie?
– Na Florydzie, w Luizjanie i Alabamie. Popelnial tez inne przestepstwa: gwalty, napady.
– Od jak dawna to trwalo?
– Od wielu miesiecy, moze lat.
– A co z morderstwami w Monroe? Z jego matka i ojczymem? Co ci o nich powiedzial?
Cowart odetchnal powoli.
– Wynajal kogos, kto to zrobil. Przynajmniej tak mowil. – Wzrok Cowarta powedrowal do miejsca, gdzie stala detektyw Shaeffer. Zobaczyl, jak sztywnieje i pochyla glowe do swego partnera. Twarz Weissa byla coraz bardziej czerwona. Cowart szybko sie odwrocil.
– Kogo wynajal?
– Nie wiem – odparl Cowart. – Nie powiedzial mi. – Pierwsze klamstwo.
– Nie zartuj. Musial ci cos powiedziec lub wskazac na kogos.
– Nie chcial podac konkretow. – Pierwsze klamstwo pociagnelo za soba nastepne.
– Chcesz powiedziec, ze rozmawiasz z facetem, ktory ci mowi, ze wlasnie zlecil podwojne morderstwo, a ty go nawet nie zapytasz, jak mu sie to udalo?
– Pytalem. Nie chcial powiedziec.
– No dobra, jak skontaktowal sie z zabojca? Jego rozmowy telefoniczne byly scisle kontrolowane. Poczta tez. Przebywal w izolatce, w celi smierci. Jak wiec to zrobil?
Pytanie spotkalo sie z pelnymi aprobaty okrzykami z sali. Zadane zostalo przez jednego z wybranych losowo dziennikarzy, potrzasajacego z niedowierzaniem glowa, gdy je zadawal.
– Sugerowal, ze zaaranzowal je, ze tak powiem, za posrednictwem nieoficjalnej, wieziennej poczty pantoflowej.
Niezupelnie klamstwo, pomyslal. Raczej polprawda.
– Nie mowisz wszystkiego! – ktos krzyknal. Potrzasnal przeczaco glowa.
– Szczegoly! – dalo sie slyszec z sali. Podniosl rece.
– Wszystko bedziemy sobie mogli przeczytac jutro w „Journalu”, prawda? Oburzenie i zazdrosc splywaly na niego jak swiatla ze wszystkich stron. Zdal sobie sprawe, ze wielu innych zaprzedaloby chetnie dusze, byle tylko znalezc sie na jego miejscu. Wszyscy wiedzieli, ze cos jeszcze sie wydarzylo, i nie mogli sie pogodzic, ze nie wiedza co. Informacja jest w dziennikarstwie srodkiem wymiany, a on wlasnie zamykal im droge do kokosowego interesu. Wiedzial, ze jezeli kiedykolwiek prawda ujrzalaby swiatlo dzienne, nikt z obecnych na sali nigdy mu tego nie wybaczy.
– Nie wiem, co zrobie – powiedzial prawie proszaco. – Nie mialem jeszcze okazji posluchac tego na spokojnie. Mam wiele godzin nagranych tasm, przez ktore musze sie przegryzc. Zlitujcie sie.
– Czy on byl niepoczytalny?
– Byl psychopata. Z wlasnym obrazem swiata.
To niewatpliwie bylo prawda. A potem pytanie, ktorego najbardziej sie lekal.
– Co ci powiedzial o Joanie Shriver? Czy wreszcie przyznal sie do jej zamordowania?
Cowart uswiadomil sobie, ze moze w tej chwili po prostu potwierdzic i miec swiety spokoj. Zniszczyc tasmy. Zyc z wlasna pamiecia. Zamiast tego potknal sie i wyladowal gdzies pomiedzy klamstwem a prawda.
– Byla czescia jego wyznania – oznajmil.
– Zabil ja?
– Opowiedzial mi dokladnie, jak to zostalo zrobione. Znal szczegoly, ktore mogl znac tylko morderca.
– Dlaczego nie powiesz po prostu tak lub nie?
Cowart staral sie nie poddawac narastajacej panice.
– Panowie. Sullivan byl szczegolnym przypadkiem. Nie wyrazal sie w sposob jednoznaczny: tak lub nie. Nie uznawal absolutow, nawet podczas swego wyznania.
– Co mowil na temat Fergusona? Cowart wzial gleboki oddech.
– Do Fergusona czul wylacznie nienawisc.
– Czy on jest z tym wszystkim jakos powiazany?
– Odnioslem wrazenie, ze Sullivan zabilby rowniez Fergusona, gdyby tylko mial po temu okazje. Gdyby mogl to jakos zaaranzowac. Sadze, ze umiescilby Fergusona na czele swej listy.
Powoli wydychal powietrze. Widzial, jak zainteresowanie zebranych powoli wraca do Sullivana. Wpisujac Fergusona na liste potencjalnych ofiar, zapewnil mu inny status, niz na to zaslugiwal.
– Czy udostepnisz nam transkrypt tego, co powiedzial? Potrzasnal przeczaco glowa.
– Nie jestem wylosowanym dziennikarzem.
Pytania spotegowaly sie, nabrzmiale coraz wieksza zloscia.
– A co bedziesz robil teraz? Napiszesz ksiazke?
– Dlaczego nie chcesz sie tym podzielic?
– Sadzisz moze, ze dostaniesz nastepnego Pulitzera?
Potrzasnal przeczaco glowa. Nie o to chodzi, pomyslal. Szczerze watpil, czy dlugo jeszcze bedzie mial tego, ktorego dostal niedawno. Nagroda? Bede mial szczescie, jezeli w nagrode uda mi sie jakos to przezyc. Podniosl dlon.
– Chcialbym moc powiedziec, ze egzekucja polozyla kres historii Blaira Sullivana. Ale tak nie jest. Jest mnostwo niejasnosci, ktore trzeba wyjasnic. Czekaja na mnie detektywi, ktorzy tez chca porozmawiac. Mam tez wlasne cholerne terminy, ktorych musze dotrzymac. Przepraszam, ale to koniec. Wiecej nie bedzie.
Zszedl z podium, scigany przez kamery, wykrzykiwane pytania i rosnace przerazenie. Czul, ze lapia go jakies rece, ale przedarl sie przez tlum, dotarl do bramy wiezienia i przeszedl przez nia, chroniac sie w ciemnosci nocy. Przy drodze zgromadzila sie grupa przeciwnikow kary smierci, trzymajac plakaty i zapalone swiece, spiewajac hymny. Dzwiek ich glosow obmyl go, pociagajac jak porywczy wiatr, z dala od wiezienia. „Jezus naszym najlepszym przyjacielem jest…” Z grupy oderwal sie jeden cien, studentka ubrana w bluze od dresu ze spiczastym kapturem, ktory nadawal jej wyglad oblakanego kaplana Swietej Inkwizycji, krzyknela za nim, wdzierajac sie slowami w lagodny rytm hymnu:
– Zwyrodnialec! Morderca!
Przeszedl obok jej slow, kierujac sie prosto do samochodu.
Szamotal sie z kluczykami, gdy podeszla do niego Andrea Shaeffer.
– Musze z panem porozmawiac – powiedziala.
– Nie moge rozmawiac. Nie teraz.
Zlapala go za koszule, niespodziewanie przyciagajac do siebie.
– Dlaczego nie, do cholery? Co sie tu dzieje, Cowart? Wczoraj nie mogles. Dzisiaj tez nie. Kiedy wreszcie powiesz nam prawde?
– Sluchaj! – wrzasnal. – Oni nie zyja, do diabla! Byli starzy, on ich nienawidzil, zabito ich i nikt na Matce Ziemi nie moze juz nic na to poradzic! Nie musisz miec swojej cholernej odpowiedzi juz teraz, natychmiast. Mozesz poczekac do jutra. Nikt wiecej dzisiaj nie umiera!
Policjantka zaczela cos mowic, ale sie powstrzymala. Przygwozdzila go dlugim, gorejacym, wscieklym spojrzeniem i zacisnela usta. Nastepnie trzykrotnie mocno szturchnela go sztywnym palcem wskazujacym w piers, zanim ustapila mu z drogi, by mogl wsiasc do samochodu.
– Rano – rzucila. – Tak.
– Gdzie?
– Miami. Moj gabinet, – Bede. Zadbaj o to, zebys tez tam byl.
Odsunela sie od samochodu, w jej glosie zabrzmiala grozba.
– Tak, cholera, wlasnie tak. Miami.
Shaeffer wykonala nieznaczny zamiatajacy ruch reka, jakby udzielala mu prawa przejazdu. Ale jej oczy nadal patrzyly wsciekle, zwezone jak u dzikiego kota.
Wskoczyl za kierownice, wciskajac kluczyk w stacyjke i zatrzaskujac drzwi. Silnik natychmiast zapalil, wiec