tej odpowiedzi. Nie mialas oczywiscie na imie Ala-Alberta; masz imie, ktore zawsze chcialem, zebys miala, masz ramiona, ktore zawsze chcialem, zeby byly Twoje, masz oczy zielone, i to jak zielone, masz dlonie specjalnie dla mnie stworzone przez Boga. Jestes piekna i madra.

Ja – jestem szczesliwy. Oczywiscie, o tym, ze jestem szczesliwy, nie moge mowic tutaj nikomu, nie moge sie z uczucia szczescia zwierzyc nawet mojej terapeutce (jak domyslasz sie slusznie, jest nia Kasia), nie moge nawet uczucia szczescia zapisac w swym dzienniku uczuc. Szczesliwy deliryk natychmiast wzbudza straszliwe podejrzenia, szczesliwy deliryk bardzo kiepsko rokuje.

Dobrze rokuje deliryk zdolowany, deliryk w depresji, deliryk w rozpaczy. Deliryzm jest chyba jedyna choroba, w ktorej fatalne samopoczucie pacjenta daje nadzieje. Prawdziwy pelnokrwisty deliryk musi byc na nieustannym wodczanym glodzie, pod nieustanna presja tesknoty za butelka gorzkiej zoladkowej, w nizu psychicznym, w piekle.

Brakuje mi tu muzyki. Lato jest pochmurne, ale bywaja dni sloneczne, wtedy z dziwna fascynacja kraze pomiedzy otoczonymi dzikimi ogrodami domami oblakanych. Czasami zza zakratowanych okien slychac spiew. W poludnie ogrody zaludnia tlum schizofrenikow i samobojcow, w gore idzie monotonna melodia ich belkotu. Wczoraj na glownej alei przechodzilem obok samobojcy, ktory dzwigal na ramieniu i spazmatycznie przyciskal do ucha ogromne radio na baterie. Juz z odleglosci kilku krokow slychac bylo plynacy z odbiornika narkotyczny niski glos i slawna w tym sezonie piesn o jedwabnym szalu. Przypomnial mi sie Don Juan Ziobro, moja ulubiona postac i bliski mi czlowiek, i znow poczulem przeszywajacy cien czarnego sznurka; Boze, daj mi byc z nia jak najdluzej.

Siedzielismy w hotelowej kawiarni, Ty pilas zielona herbate, ja pilem jedno z ostatnich piw w zyciu (w zyciu – nie przed smiercia). Siedzielismy i patrzylismy na siebie, i te pierwsze spojrzenia, to intensywne wpatrywanie sie w siebie tak nam weszlo w krew, ze potem zawsze tak bylo. Nasze glowy na poduszkach zawsze obracaly sie ku sobie, wgapialismy sie w siebie bez konca. I dalej, ja nawet stad dalej Ciebie widze. Moja glowa obrocona jest ku Tobie i to, ze wiem: Ty mnie takze widzisz, Ty teraz tez patrzysz w moim kierunku, daje mi sile. Dajesz mi sile, ktorej tu zreszta rowniez nie moge pokazac. Moja sila jest moja tajemnica. A jedno z ulubionych porzekadel terapeucie brzmi: tyle w tobie choroby, ile tajemnicy. Jest to – przyznasz – straszne, straszne zdanie. Deliryk wedle tutejszej wykladni moze zyc dalej pod warunkiem, ze da sie wypatroszyc, wiecej, ze sam siebie zgodnie z fachowymi wskazowkami wypatroszy. Flaki, bebechy, klopoty, strachy, zle mysli i slabe nadzieje, koszmarne sny, bezbarwne wnetrznosci – wszystko na wierzch. Twoj Bog na wierzch, twoj seks na wierzch, twoje rzygowiny na wierzch. (Tak jest, temat jednej z kluczowych konfesji brzmi: “Historia moich pijackich wymiotow”. Jak sie domyslasz, nie bez uciechy i nie bez satysfakcji opisalem na kilkunastu stronicach dzieje mego pawia: ze smakiem opisalem, jak pawiowalem pieprzowka za Gierka, kartkowa wodka za pierwszej “Solidarnosci”, bimbrem w stanie wojennym, szczegolowo opisalem, jak za Jaruzelskiego glowa moja dyndala w muszli klozetowej, niestety pod koniec eseju wkradla sie pewna monotonia tematyczna, a takze estetyczna, zarowno za Walesy, jak i za Kwasniewskiego pawiowalem wylacznie gorzka zoladkowa. Sela.).

Mam nadzieje, ze nie zadreczam Ciebie moja nadmiernoscia (takze stylistyczna). Pisze troche tak, jakbym pisal z Syberii albo Lubianki, a przeciez jestes zaledwie trzysta kilometrow stad. Dzis rozmawialismy przez telefon, za kilka dni przyjedziesz do mnie, pojdziemy nad Utrate. Za kilka tygodni bedziemy razem na zawsze.

Kiedy mowie, ze porzucam moj nalog dla Ciebie, mowie prawde. Kiedy mowie, ze porzucam moj nalog dla nas, mowie prawde. Bo mnie nie ma bez Ciebie, bo mnie nie ma bez nas. Moje “ja” juz nie jest w liczbie pojedynczej. Przestaje istniec, kiedy Ciebie nie ma, kazde rozstanie jest nie do przezycia. (Pamietasz, jak oboje plakalismy na Dworcu Centralnym? Jak bieglas wzdluz wagonu?) Nie mozesz byc dalej niz kilkaset centymetrow ode mnie, potem wszystko jedno, czy jestes o kilometr, czy trzysta kilometrow stad. (Trzysta kilometrow od moich ramion). Potem i tak jest otchlan i wszystko, co jest w srodku, bardzo… (Koniec rekopisu czytelny tylko dla adresatki).

18. Doktor Swobodziczka.

Leze w ogromnym jak transatlantyk lozku moich rodzicow, majacze, choc nie wiem, co to znaczy majaczyc, czuje zapach alkoholu, choc nie wiem, ze jest to zapach alkoholu, doktor Swobodziczka pochyla sie nade mna. Spirytus, przybrawszy postac swietlistej aury, promieniuje z jego ciala wszystkimi czakrami. Straszny, straszny jak szaman z powiesci przygodowej jest doktor Swobodziczka. Sunie przez centrum niczym aniol zaglady z lekarska torba w garsci, brnie przez metrowe zaspy niczym mityczny czlowiek sniegu, kolebie sie z boku na bok jak Latajacy Holender. Pije straszliwie i niepoczytalnie. Samobojcy nie maja przy nim lekkiego zycia.

Jeszcze rok albo jeszcze miesiac temu napisalbym, ze doktor Swobodziczka pil niczym Konsul, jeszcze calkiem niedawno dalbym takie porownanie, ale teraz, kiedy mam wyrazista swiadomosc konca literatury, teraz gwoli prawdy rejteruje z tej efektownej koniunkcji. W porownaniu z doktorem Swobodziczka Konsul jest papierowa postacia literacka (co nie dziwota: tamten byl z krwi i kosci, ten jest quasi-bytem), jesli zas idzie o skale trunkowej sklonnosci, to Konsul przy Swobodziczce jest jak zaczadzony szklanka wina gimnazjalista przy Konsulu. Doktor zapijal ergo, zabijal sie niestrudzenie i systematycznie, i chyba przez to nienawiscia i pogarda darzyl samobojcow. Jego “samounicztozenije” bylo pracowite, metodyczne i harmonijne, oni zabijali sie nagle, niechlujnie, byle jak, wbrew wszelkim poetykom. Tak jest: za czasow doktora Swobodziczki wislanscy samobojcy nie mieli latwego zycia. Straszliwe przeklenstwa sypaly sie na ich uduszone glowy, doktor przeprowadzal brutalna autopsje, obrzucal stygnace zwloki obelgami, sunal palcem wzdluz sinej pregi na szyi mlodego Oyermaha i mowil:

– Masz, chlopie, szczescie, masz, chlopie, szczescie, ze nie zyjesz, bo chyba bym ciebie zabil.

Nad glowa trupa siedzial czarny wilczur, merdal ogonem i rozmiatal poszarzaly, lutowy snieg, resztki spienionego piwa kapaly mu z pyska.

Doktor Swobodziczka wytrwale kroczyl wiodaca w nieskonczonosc sinusoidalna sciezka upojenia, na mniej lub bardziej studziennym gazie bywal przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Pochlanial hektolitry czystego spirytusu, byl koneserem miejscowego samogonu, gestego, ciemnego i palnego jak nafta, przyjmowal zaklady o to, ze przezyje spozycie w jeden wieczor szesciu butelek sliwowicy paschalnej, i wygrywal te zaklady, wygrywal z zapasem, nie tylko zyl dalej, ale i o wlasnych silach, choc z nadmierna majestatycznoscia podnosil sie z krzesla. Opity piwem czarny wilczur wylazil spod debowego stolu i chwiejnym krokiem ruszal sladem swego pana.

Jakie byly noce i poranki doktora – wiem dobrze – koszmary byly nadmierne, glosy za glosne, widma zbyt dotykalne. Niechybnie upiorna epika musiala byc nie do przyjecia, nie do zapicia i nie do zniesienia, bowiem Swobodziczka w rozpaczy i w bezradnosci, widzac, ze homerycki zapis jego meczarni nie konczy sie wcale, siegnal po ostateczny srodek wyrazu. Siegnal po morfine celem zlagodzenia bolu (bo przeciez nie celem wzmozenia doznan), siegnal po morfine, choc dobrze wiedzial, ze o ile po pierwszym zastrzyku meczarnie istotnie (choc pozornie) pierzchna, o tyle pierwszy zastrzyk po pewnym czasie, za chwile, prawde powiedziawszy momentalnie, pocznie sie domagac drugiego zastrzyku, po drugiej zas dawce, najdalej po trzeciej, przyjda koszmary jeszcze nadmierniejsze, rozlegna sie glosy jeszcze donosniejsze, dotykalne widma poczna go otaczac bardzo ciasnym kregiem. Doktor Swobodziczka znal te prosta, choc nieublagana mechanike calkowitej zatraty, byl swietnym lekarzem, byl pewien, ze sobie poradzi, tym razem o to wlasnie (ze sobie poradzi) sam ze soba przyjal zaklad i ten zaklad przegral.

Matka w tamtych czasach byla mloda wislanska, ewangelicko-augsburska farmaceutka, czesto miewala dyzury nocne i o najciemniejszych godzinach, o trzeciej albo o czwartej nad ranem, budzil ja przeciagly dzwonek, paniczne kolatanie i rytualny okrzyk:

– Pani magister! Pani magister! Przypadek nagly i wymagajacy natychmiastowej interwencji! Przypadek absolutnie nie cierpiacy zwloki!

Za oszklonymi drzwiami kolebala sie zwalista postac, u jej stop warowal pies. Doktor Swobodziczka roztrzesiona reka podawal recepte, na ktorej widnialo magiczne, przynoszace ulge, a moze nawet euforie zaklecie: “Morph. Hydr. 002”. Glos mu sie lamal naturalnie, doktor zgola nie musial imitowac spazmatycznego sposobu mowienia.

– Pani magister… Na Zameczku aktualnie przebywa towarzysz pierwszy sekretarz Wladyslaw Gomulka, dostal naglej kolki, potworne bole, glowa panstwa zwija sie w meczarniach, wezwano mnie… Pani magister rozumie, sprawa wagi panstwowej.

Вы читаете Pod mocnym aniolem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату