samachodnych stolikau, pamiz imi niekalki paniklych nadzimanych kreslau — pavietra z ich bylo castkova vypuscana. Tolki adno, z adchilenaj uniz spinkaj, bylo zapouniena. Na im siadzieu maly chudarlavy calaviek z abpalenym na soncy tvaram. Skura palosami zlazila z jaho nosa i skulau. Heta byu Snaut, namiesnik Hibaryjana, kibiernietyk. Kalisci jon nadrukavau u „Salarystycnym almanachu” niekalki nadzvycaj aryhinalnych artykulau. Ja nikoli raniej nie bacyu Snauta. Jon byu u sietkavataj kasuli, praz vocki jakoj vytyrkalisia asobnyja valasiny, sto kuscilisia na zapalych hrudziach, i kalisci bielych zrebnych stanach, z plamami na kaleniach i prapalenych reaktyvami, z mnostvam kiseniau, jak u mantaznika. U rukach jon trymau plastykavuju hrusu, takuju, z jakich natalajuc smahu na karablach, pazbaulenych stucnaj hravitacyi. Snaut pazirau na mianie jak aslepleny jarkim sviatlom. Z rastapyranych palcau vypala hrusa i, niby miac, niekalki razou padskocyla. Z jaje vylilisia restki prazrystaj vadkasci. Pastupova usia krou adchlynula ad tvaru Snauta. Ja byu nadta razhubleny, kab pramovic choc slova, i hetaja mauklivaja scena douzylasia da taho casu, pakul jaho strach niejkim niezrazumielym cynam nie pieradausia i mnie. Ja stupiu napierad. Jon skurcyusia u kresle.
— Snaut… — sapnuu ja.
Ion zdryhanuusia jak ad udaru. Pazirajucy na mianie z nievykaznaj ahidaj, jon prachrypieu:
— Ja nie viedaju ciabie, ja nie viedaju ciabie, sto ty chocas?..
Razlitaja vadkasc chutka vyparylasia. Zapachla alkaholem. Snaut piu. Jon byu pjany? Ale caho jon tak baicca? Ja pa-raniejsamu stajau pasiarod kabiny. Kaleni maje dryzali, a vusy byli niby zatknutyja vataj. Padloha chistalasia pad nahami. Za vypuklaj sybaj akna mierna kalychausia Akijan. Snaut nie spuskau z mianie nalitych kryvioju vacej. Strach znikau z jaho tvaru, ale nie znikala nievierahodnaja ahida da mianie.
— Sto z taboj?.. — spytausia ja cicha. — Ty chvory?
— Ty turbujessia?.. — hlucha skazau jon. — Aha. Ty budzies turbavacca, prauda? Ale camu pra mianie? Ja nie viedaju ciabie.
— Dzie Hibaryjan? — spytausia ja.
Na siekundu jon pierastau dychac, jaho vocy znouku stali sklanymi, stosci u ich uspychnula i patuchla.
— Hi… Hiba… — vycisnuu jon. — Nie! Nie!!!
Snaut zatrossia ad biazhucnaha, idyjockaha smiechu, jaki raptouna z i spyniusia.
— Ty pryjsou da Hibaryjana?.. — pramoviu jon amal spakojna. — Da Hibaryjana? Sto ty chocas z im zrabic?
Ion pazirau na mianie tak, niby ja adrazu pierastau ujaulac dla jaho niebiaspieku; u jaho slovach, a chutcej u ich tonie hucala nievynosnaja ahida.
— Sto ty kazas… — vycisnuu ja, ahlusany. — Dzie jon?
Snaut aslupianieu.
— Ty nie viedajes?..
Ion pjany, padumau ja. Pjany da nieprytomnasci. Ja razzlavausia. Viadoma, ja musiu by pajsci, ale majo ciarpiennie lopnula.
— Apamiatajsia! — vyhuknuu ja. — Adkul ja mahu viedac, dzie jon, kali ja tolki sto prylacieu! Sto z taboj robicca, Snaut!!!
U jaho advisla skivica. Na chvilinu jon znou pierastau dychac, ale niejak inaks, cym piersy raz, raptouny blask zjaviusia u jaho u vacach. Dryhotkimi rukami jon schapiusia za porucni kresla i ustau z takoj ciazkasciu, sto az zatrascali sustavy.
— Sto? — pramoviu jon amal cviaroza. — Prylacieu? Adkul prylacieu?
— Z Ziamli, — adkazau ja sa zlosciu. — Ty mo cuu pra jaje? Ale mnie zdajecca, sto nie cuu!
— Z Zia… o, nieba… Dyk ty — Kielvin?!
— Aha. Caho ty tak pazirajes? Sto tut dziunaha?
— Nicoha, — pramoviu jon, casta pluskajucy vacyma. — Nicoha.
Snaut pacuchau lob.
— Prabac, Kielvin, heta tak, viedajes, prosta tuman niejki. Ja nie cakau…
— Jak nie cakau? Vy z atrymali paviedamlennie niekalki miesiacau tamu, a Modard telehrafavau jasce i sionnia, z borta „Pramieteja”…
— Tak. Tak… viadoma, tolki bacys, tut panuje hetki raschejdus.
— Badaj sto tak, — adkazau ja sucha. — Ciazka hetaha nie zauvazyc.
Snaut abysou vakol mianie, byccam praviarau, jak vyhladaje moj skafandr, sama zvycajny na sviecie skafandr — sa slanhami i pravadami na hrudziach. Niekalki razou kaslanuu. Datknuusia da vostraha nosa.
— Mo chocas pamycca?.. Heta ciabie uzbadzioryc. Blakitnyja dzviery na supraclehlym baku.
— Dziakuju. Ja viedaju, dzie sto na Stancyi.
— Ty mo halodny?..
— Nie. Dzie Hibaryjan?
Snaut padysou da akna, prapusciusy mima vusej majo pytannie. Paviarnuusia spinaj da mianie. Zaraz jon zdavausia znacna starejsym. Karotkija valasy byli sivyja, syja, abpalenaja soncam, zdratavanaja hlybokimi marscynami. Za aknom bliskali vializnyja hrabiani chval, jakija padymalisia i apuskalisia tak marudna, nibyta Akijan zastyvau. Hledziacy na heta, zdavalasia, sto Stancyja pakrysie pierasouvajecca bokam, byccam spauzaje z niabacnaj apory. Pasla jana viartalasia na raniejsaje miesca i hetaksama laniva nachilalasia u insy bok. Ale heta bylo, vidac, aptycnym padmanam. Smatki slizkaj kryvava-cyrvonaj pieny zbiralisia va upadzinach pamiz chvalami. Praz imhniennie mnie stala blaha. Strohi paradak na „Pramietei” ja zhadau jak niesta darahoje, biezzvarotna stracanaje.
— Pasluchaj… — niespadziavana azvausia Snaut, — casova tolki ja… — Jon paviarnuusia. Niervova pacirau ruki. — Ty musis zadavalniacca tolki maim tavarystvam. Pakul sto. Nazyvaj mianie Mysaniom. Ty viedajes mianie tolki pa fotazdymku, ale heta nie vazna, mianie usie tak zavuc. Pryznajusia, sto ad hetaha niama rady. Prydumka backou, jakija zachaplalisia kasmicnymi spravami, taksama nie lepsaja, zresty, i Mysania hucyc nie nadta…[1]
— Dzie Hibaryjan? — nastojliva spytau ja jasce raz.
Snaut zapluskau vacyma.
— Mnie prykra, sto ja tak sustreu ciabie. Heta… nie tolki maja vina. Ja zusim zabyusia, viedajes, tut takoje adbyvalasia…
— At, jakoje heta maje znacennie, — pierapyniu ja. — Nie budziem pra heta. Sto z Hibaryjanam? Jaho niama na Stancyi? Jon niekudy palacieu?
— Nie, — adkazau Snaut. Jon pazirau u kut, zastauleny spulami kabielu. Nikudy jon nie palacieu. I nie palacic. Imienna tamu, ulasna… miz insym…
— Sto? — spytausia ja. Maje vusy pa- raniejsamu byli zalozanyja, i mnie zdavalasia, sto ja drenna cuju. — Sto heta aznacaje? Dzie jon?
— Ty z usio viedajes, — pramoviu jon zusim insym tonam.
Ion tak choladna pazirau mnie u vocy, sto ja az sciepanuusia. Mo jon i byu pjany, ale viedau, sto kaza.
— Stosci zdarylasia?..
— Aha.
— Niascascie?
Snaut kiunuu halavoj. Jon nie tolki padtakvau, a i praviarau maju reakcyju.
— Kali?
— Sionnia na svitanni.
Dziuna, ale ja nie adcuu tryvohi. Hetaja karotkaja pieramova adnaskladovymi pytanniami i adpaviednymi adkazami supakoila mianie svajoj pradmietnasciu. Mnie zdalosia, sto ja razumieju jaho dziunyja pavodziny.
— Jak heta adbylosia?
— Pieraapranisia, uladkuj svaje recy i viartajsia siudy… skazam… praz hadzinu.
Chvilinu ja vahausia.
— Dobra.
— Pacakaj, — pramoviu jon, kali ja nakiravausia da dzviarej.
Ion pazirau na mianie niejak dziuna. Ja bacyu, sto jon nie moza vymavic toje, sto jaho chvaluje.
— Nas bylo troje, i ciapier, razam z taboj, nas znou troje. Ty viedajes Sartoryusa?
— Jak i ciabie, pa fotazdymku.
— Ion naviersie u labaratoryi, i ja nie dumaju, sto jon da nocy vyjdzie adtul, ale… va usiakim razie ty jaho paznajes. Kali ty ubacys kaho-niebudz jasce, razumiejes, nie mianie i nie Sartoryusa, razumiejes, dyk…
— Dyk sto?
Ja nie upeunieny, sto heta nie son. Na fonie cornych chvalau, jakija kryvava ilsniacca pad promniami nizkaha sonca, jon usieusia u kresla, jak i raniej, z apuscanaj halavoj, i pazirau ubok, na spuli navitaha kabielu.
— To… nicoha nie rabi.
— Kaho ja mahu ubacyc? Pryvid?! — razzlavausia ja.
— Razumieju. Ty dumajes, sto ja zvarjacieu. Nie. Nie zvarjacieu. Ja nie mahu tabie heta rastlumacyc… pakul sto. Zresty, mahcyma… nicoha i nie zdarycca. Va usiakim razie pamiataj. Ja ciabie papiaredziu.
— Ab cym?! Sto ty havorys?
— Trymaj siabie u rukach, — Snaut uparta davodziu svajo. — Pavodz siabie tak, nibyta… Budz hatovy da usiaho. Heta niemazliva, ja viedaju. Ale ty usio-tki pasprabuj. Heta adzinaja parada. Insaj ja nie viedaju.
— Ale STO ja ubacu!!! — ja amal krycau. Ja ledzvie strymlivausia, kab nie schapic jaho za kaunier i nie strasianuc jak sled. Ja nie moh hladziec, jak jon siadzic, upieryusysia vacyma u kut, sa spakutavanym, spalenym na soncy tvaram i z ciazkasciu vyciskaje z siabie slova za slovam.
— Ja nie viedaju. U peunym sensie heta zalezyc ad ciabie.
— Halucynacyi?
— Nie. Heta — realna. Nie… atakuj. Pamiataj.
— Sto ty kazas?! — azvausia ja nie svaim holasam.
— My nie na Ziamli.
— Paliteryi? Ale z jany naohul nie padobnyja na ludziej! — uskliknuu ja.
Ja nie viedau, sto rabic, kab vyviesci jaho z taho stanu, u jakim jon znachodziusia i ad jakoha styla krou u zylach.
— Imienna tamu heta tak strasna, — pramoviu jon cicha. — Pamiataj: budz asciarozny!
— Sto stalasia z Hibaryjanam?
Snaut nie adkazau.
— Sto robic Sartoryus?
— Prychodz praz hadzinu.
Ja paviarnuusia i vyjsau. Adcyniajucy dzviery, pahladzieu na jaho jasce raz. Jon siadzieu, skurcyusysia, zakryusy tvar rukami, malenki, u zaplamlenych stanach. Ja tolki ciapier zauvazyu, sto na kostackach jaho palcau zapiaklasia krou.
SALARYSTY
Cylindrycny tuniel byu pusty. Chvilinu ja pastajau pierad zacynienymi dzviaryma, prysluchouvajucysia. Scieny, vidac, byli tonkija, zvonku culasia skavytannie vietru. Na dzviarach byu trochi kosa i niadbala prylepleny pramavuholny kavalak plastyru z aloukavym nadpisam: „Calaviek”. Ja pazirau na hetaje nievyrazna nakremzanaje slova. Praz chvilinu mnie zachacielasia viarnucca da Snauta, ale ja zrazumieu, sto heta niemazliva.
Varjackaje papiaredzannie jasce hucala u maich vusach. Ja pavarusyusia i adcuu na placach nadakuclivy ciazar skafandra. Cicha, niby chavajucysia ad niabacnaha naziralnika, ja viarnuusia u kruhlaje pamiaskannie z piacciu dzviaryma. Na ich byli tablicki: „D-r Hibaryjan”, „D-r Snaut”, „D-r Sartoryus”. Na cacviortych dzviarach tablicki nie bylo. Ja zavahausia, ale usio-tki nacisnuu na klamku i cicha adcyniu dzviery. Kali jany adcynilisia, mnie zdalosia, sto tam niechta josc. Ja uvajsou.
Nikoha nie bylo. Taki z samy, tolki krychu miensy, vypukly iluminatar, naceleny