zalezal od zgodnosci naszych przyszlych zeznan. Bylem tylko elementem, polowa dramatu, bez jego drugiej polowy moja pozycja byla wyjatkowo krucha. Widzialem przez okno, jak blednie slonce. O tej porze Lazurowe Wybrzeze zaczynalo szalec. Halas, swiatla, zapachy, kobiety, kasyno.

Kasyno!

Przypomnialem sobie stol, przy ktorym odnalazlem Marjorie. Teraz nie stawialem juz na czerwone lub czarne, lecz na pelny numer. Stawka bylo wszystko, co posiadam, moja wolnosc I zycie. Jezeli nie wyjdzie...

lvanhoe! Dzielny bohater uwolnil dame swego serco od zlego tyrana. Tyle tylko, ze zamiast gratulacji od dobrego krola Ryszarda nagroda mogl byc konopny sznur. Denise miala racje: bohaterowie sa glupcami.

Ktos zapukal do drzwi. Byla to hotelowa kelnerka.

– Telefon? – zapytalem.

– Nie, sir. Chcialam sie tylko dowiedziec, czy zje pan kolacje w pokoju, bo za chwile podajemy...

– Nie, dziekuje, nie jestem glodny.

– Do uslug, sir.

Czekalem, lezac na lozku, przeszlo trzy godziny. Marjorie nadal sie nie odzywala. Przez otwarte okno dochodzil do mnie najpierw dzwiek sztuccow, nastepnie stukot kolek wozka sluzacego do przewozenia brudnych naczyn. Potem nastala martwa cisza szkockiego wieczoru.

Od czasu do czasu zaklocal ja plusk wody plynacej z kranu lub skrzyp zamykanych drzwi. A potem niz nic. Na moim zegarku bylo wpol do jedenastej. Nie mogac dluzej wytrzymac wyszedlem z pokoju i znalazlem sie na schodach przykrytych wzorzystym dywanem.

W malym pokoiku sasiadujacym z holem gospodarze hotelu i z dwiema starszymi paniami ogladali telewizje. Drgajace swiatlo padajace z ekranu, uwypuklajac zmarszczki i bruzdy, poglebiajac cienie od oczami, zlowrogo oswietlalo obce mi twarze. Na ekranie jakis facet o kreconych wlosach, podobny do Danny Kaya, opowiadal jakies bzdury, ktorych nie rozumialem. Co pewien czas ktorys z widzow wydawal z siebie smieszne gdakanie. Gospodarz o obliczu smutnego ksiedza zauwazyl, ze stoje w drzwiach.

– Prosze usiasc, sir – zaproponowal.

– Nie, dziekuje. Wychodze odetchnac swiezym powietrzem. Czy drzwi hotelu pozostaja otwarte?

Wstal, wyraznie niezadowolony z tego, ze przeszkadzam w jego ulubionej rozrywce.

– Nie, sir. Czy wroci pan pozno?

– Nie wiem. Zasypiam z trudem i przed snem dobry jest spacer...

– Dam panu klucz – postanowil z zalem. Podal mi klucz wiszacy na tablicy za recepcja. Zamykalem drzwi za soba i juz mialem zejsc po schodach ganku, gdy uslyszalem telefon. Wrocilem jak szalony do przytulnego holu. Telefon nadal dzwonil, ale gospodarze nie kwapili sie z odebraniem go. Mialem ochote rzucic sie na wiszacy aparat, ale wlasnie wtedy wlasciciel „Fort William's' sie zdecydowal. Odpowiadajac spogladal na mnie i zapewne dziwil sie, ze stoje przy nim w wyczekujacej pozie, skoro przed chwila wyszedlem z hotelu.

– To do pana, sir.

Doslownie wyrwalem mu sluchawke z reki.

– Mister Valaise?

Byl to meski glos, niski i agresywny.

– Jestem przy aparacie.

– Misterss Marjorie prosila mnie, abym panu powtorzyl, ze bedzie na pana czekac za dziesiec minut na rogu Princess Street i Frederik Street.

– Kim pan jest?

– Barman.

– To misterss Marjorie kazala...

Rozlaczyl sie.

Odwiesilem sluchawke i stanalem w drzwiach pokoju telewizyjnego, by przez chwile przyjrzec sie jakiemus mlodemu Hindusowi, zonglujacemu z szatanska wprawa kilkoma sztyletami.

Ja rowniez bylem teraz zonglerem. Tyle tylko, ze to, co mialem w rekach, bylo bardziej niebezpieczne.

W pewnej chwili artysta upuscil jeden ze swych sztyletow i wszyscy w salonie krzykneli. Wyszedlem, zastanawiajac sie, czy niezrecznosc Hindusa nie jest zlym znakiem dla mnie.

ROZDZIAL XIV

Mimo, ze bylo zaledwie wpol do dziesiatej, z teatru wychodzili widzowie.

W tym miescie zycie zamieralo wczesnie. W krotkim czasie tlum widzow rozproszyl sie i stalem samotnie posrod domow jakiejs zamoznej i pustej dzielnicy, domow, ktore w swietle ksiezyca wygladaly jak cytadele. Frederik Street, to jedna z tych biegnacych w dol ulic krzyzujacych sie z Princess Street. Gdy dotarlem na miejsce, Marjorie jeszcze nie bylo. Oparlem sie o zelazna zaluzje jakiegos sklepu czekalem. Noc byla tak jasna, jak niektore zimowe noce. Nie bylo slychac zadnego clzwieku. Od czasu do czasu swiatlo latarni wylapywalo jakiegos spieszacego sie przechodnia, ktory po chwili niknal w ciemnosciach. Halasliwie dudniac przyjechal pusty autobus. Prawdopodobnie ostatni.

Na mysl, ze za chwile spotkam Marjorie, poczulem sie lepiej i znowu zaczalem miec nadzieje.

Razem, byc moze, znajdziemy jakies rozwiazanie. Potrzeba trzymania jej w ramionach byla tak dominujaca, ze nawet nie przerazala mnie mysl o aresztowaniu. Kilka godzin z nia i reszta juz sie nie liczyla! Ta chwila byla dla mnie wszystkim. Jutro wstanie dzien i zycie moze znow przytloczyc nas swoim zlem, ale skoro te noc spedze przy niej, nie bedzie to mialo zadnego znaczenia.

Na sasiedniej wiezy i innych dzwonnicach miasta zegary wybily jedenasta, a Marjorie nadal nie bylo. Przez pierwsze dwadziescia minut bylem tok pewien zobaczenia jej za chwile, ze jej nieobecnosc nie zaniepokoila mnie. I nagle sie zaczelo! Ogarnal mnie potworny strach tak dotkliwie, ze odczulem fizyczny bol. Zelazna dlon cisnela mnie za gardlo. Zaczalem przechadzac sie na przemian po Princess Street i po Frederik Street; gdy na koncu jednej z tych ulic pojawial sie jakis cien lub zdawalo mi sie, ze slysze kroki, zrywalem sie do biegu. Nikt jednak nie nadchodzil. Wielki i glupawy ksiezyc swiecil nad moja rozpacza. Marjorie nie przyjdzie. Musiano ja zaaresztowac w barze, z ktorego do mnie zatelefonowano. Zreszta jezeli sama do mnie nie dzwonila, to jedynie dlatego, ze ktos ja sledzil. Nie bylo innego wytlumaczenia. Nie moglo byc innego! Teraz siedziala przed jakimis glinami, ktorzy ja maglowali. Wyobrazilem ja sobie, jak kuli sie, krucha i przestraszona, w urzedowym fotelu, wokol ktorego kreca sie grozne typy, zmuszajac ja do przyznania sie, ze zabila swego meza. Ta mysl byla nie do zniesienia i westchnalem z rozpaczy. Ukochana twarz Marjorie, z jej piegami i cudownymi, pelnymi wyrazu oczyma! Zapach Marjorie! Smak jej ust! Jej cieplo...

– Cos nie w porzadku, sir?

Podskoczylem na widok stojacego nieruchomo przy mnie policjanta. W czarnym mundurze i plaskiej czapce wygladal jak grabarz. Jego wzrok przygwozdzil mnie.

– Czekam na kogos.

– Na ulicy i o tej porze!?

O tej porze! Mialem ochote mu opowiedziec, jak wyglada Juan-les-Pins o tej porze! Paryz o tej porze! Caly swiat o tej porze! Byl cmentarnym strozem i nie wiedzial o tym.

Nie moglem dluzej tu stac. Czekalem juz godzine i nie mialem zadnych zludzen.

– Powinien pon wrocic do domu, sir.

Bral mnie za jakiegos pijaka. W Edynburgu bylo ich pelno. W ciagu dnia spotkalem sporo facetow idacych z przymknietymi oczami, ktorzy cos do siebie mruczeli i kroczyli jak gdyby w transie.

– Lovely night, sir.

– Lovely night! – przytaknalem kierujac sie szybkim krokiem ku „Royal Bar'.

* * *

Noc byla rzeczywiscie piekna.

Piekna noc dla przezycia najstraszliwszego z koszmarow.

Вы читаете Trawnik
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату