pierwszym i drugim pietrze swiecilo na zolto i rozowo. Dach pokrywala ocynkowana blacha, obok jedynego komina zamocowano dziwna antene z poprzecznymi pretami. Do drzwi rzeczywiscie prowadzily cztery schodki, lsnila miedziana klamka. Im dluzej Andrzej patrzyl na ten budynek, tym wyrazniej slyszal jakas uroczysta i ponura melodie. Mimochodem przypomnial sobie, ze wielu swiadkow zeznawalo, jakoby w Budynku grala muzyka…
Andrzej poprawil daszek czapki, zeby nie zaslanial mu oczu, i popatrzyl na kierowce. Ponury tluscioch siedzial nastroszony, glowe wciagnal w podniesiony kolnierzyk i sennie palil, trzymajac papierosa w zebach.
— Widzisz go? — zapytal Andrzej polglosem. Tluscioch niezgrabnie odwrocil sie i odsunal kolnierz.
— Co?
— Pytam, czy widzisz dom? — zapytal zirytowany Andrzej.
— Slepy nie jestem — mruknal posepnie policjant.
— Widziales go tu wczesniej?
— Nie — odpowiedzial policjant. — Tutaj nie. Gdzie indziej widzialem. A bo co? Tutaj noca nie takie rzeczy mozna zobaczyc…
Muzyka w uszach Andrzeja rozbrzmiewala z ponura sila, slabo slyszal policjanta. Odbywal sie jakis ogromny pogrzeb, dziesiatki tysiecy ludzi plakalo, zegnajac swoich bliskich i ukochanych, a grzmiaca muzyka nie pozwalala sie im uspokoic, zapomniec, wylaczyc sie…
— Poczekaj tu na mnie — rzucil Andrzej do policjanta, ale policjant nie odpowiedzial. Nie bylo w tym zreszta nic dziwnego; zostal ze swoim motocyklem po tamtej stronie ulicy, gdy Andrzej stal juz na kamiennych schodkach przed wysokimi debowymi drzwiami z miedziana klamka.
Andrzej popatrzyl w prawo, na ciagnaca sie wzdluz ulicy Glownej mgle, popatrzyl w lewo, gdzie rowniez bylo pelno mgly, na wszelki wypadek pozegnal sie z tym wszystkim i polozyl dlon w rekawiczce na wymyslnie kutej lsniacej miedzi.
Za drzwiami znalazl niewielki, cichy przedpokoj, oswietlony zoltawym swiatlem. Peki plaszczy, palt i szyneli zwisaly z rozlozystego jak palma wieszaka. Na podlodze lezal przetarty dywan w blade, nieokreslone wzory. Na wprost prowadzily do gory szerokie marmurowe schody, pokryte miekkim czerwonym chodnikiem, przycisnietym do schodow metalowymi, starannie wyczyszczonymi pretami. Na scianach wisialy jakies obrazy, z prawej strony za debowa barierka tez cos bylo, a obok stal ktos, kto usluznie wzial od Andrzeja teczke i szepnal: „Bardzo prosze, na gore…” Andrzej nic nie mogl dojrzec, okropnie przeszkadzal mu daszek czapki, ktory co chwila zjezdzal na oczy i pozwalal zobaczyc tylko to, co pod nogami. W polowie schodow Andrzej pomyslal, ze trzeba bylo oddac te przekleta czapke wyzloconemu typowi z galonami i bokobrodami do pasa. Ale teraz juz za pozno; tutaj wszystko tak urzadzono, ze mozna albo robic cos w swoim czasie, albo nie robic w ogole, i zadnego kroku ani ruchu nie dalo sie cofnac. Z westchnieniem ulgi Andrzej wszedl na ostatni stopien i zdjal czapke.
Gdy tylko pojawil sie w drzwiach, obecni wstali, ale on nie patrzyl na nikogo. Widzial tylko swojego partnera, niewysokiego, niemlodego juz mezczyzne w polwojskowym ubraniu, w blyszczacych chromowych butach, meczaco do kogos podobnego, a jednoczesnie zupelnie nieznajomego.
Wszyscy stali nieruchomo wzdluz scian, bialych marmurowych scian, ozdobionych zlotem i purpura, udrapowanych jaskrawymi, roznobarwnymi sztandarami… nie, nie roznobarwnymi, wszystkie byly czerwonozlote. Z nieskonczenie wysokiego sufitu zwisaly ogromne purpurowozlote plotna, jak wstegi niewiarygodnej zorzy polarnej. W scianach umieszczono wysokie, polokragle nisze. W ich mroku dumnie skromnie kryly sie popiersia, marmurowe, gipsowe, brazowe, zlote, malachitowe, stalowe… z nisz wialo chlodem grobow, wszyscy marzli, wszyscy ukradkiem rozcierali rece i jezyli sie, ale mimo to stali wyprezeni, patrzac wprost przed siebie. Tylko ten jeden starszy czlowiek w polwojskowym stroju, partner, przeciwnik, powoli, bezszelestnie przechadzal sie po pustej przestrzeni na srodku sali, lekko schylajac siwiejaca potezna glowe; rece zalozyl do tylu, lewa dlonia sciskajac prawa. Gdy Andrzej wszedl, a inni wstali i stali tak juz jakis czas, i gdy pod sklepieniem sali ucichlo zagubione w purpurze i zlocie, ledwie slyszalne westchnienie jakby ulgi, czlowiek ciagle jeszcze sie przechadzal. Potem nagle zatrzymal sie w pol kroku i bardzo uwaznie, bez usmiechu popatrzyl na Andrzeja. Andrzej zobaczyl, ze jego wlosy sa rzadkie i siwe, czolo niskie, sumiaste wasy tez sa rzadkie i starannie przystrzyzone, a obojetna twarz — zoltawa, o nierownej, jakby pooranej skorze.
Nie byla potrzebna ani prezentacja, ani powitalne mowy. Usiedli przy inkrustowanym stoliku-szachownicy, Andrzej dostal czarne, a jego partner w podeszlym wieku — biale, a wlasciwie nie biale, tylko zoltawe. Czlowiek o pooranej twarzy wyciagnal mala, nie owlosiona reka, dwoma palcami ujal pionek i wykonal pierwszy ruch. Andrzej od razu przesunal swojego pionka, cichego, niezawodnego Wana, ktory zawsze chcial tylko jednego — zeby zostawiono go w spokoju. Tutaj bedzie mial zapewniony niejaki, choc watpliwy i wzgledny spokoj; tutaj, w samym centrum wydarzen, ktore rozwina sie w sposob nieunikniony. Wanowi bedzie ciezko, ale wlasnie tutaj bedzie mozna go wesprzec, oslonic, ochronic — dlugo, moze nawet nieskonczenie dlugo.
Dwa pionki staly naprzeciw siebie, twarza w twarz. Mogly sie dotknac, mogly wymieniac sie nic nie znaczacymi slowami, mogly po prostu byc z siebie dumne, dumne z tego, ze wlasnie one, zwyczajne pionki, wyznaczyly soba te os, wokol ktorej rozwinie sie cala gra. Ale nie mogly wyrzadzic sobie zadnej krzywdy, byly wobec siebie neutralne, znajdowaly sie w roznych bitewnych wymiarach — maly, zolty, bezksztaltny Wan, z glowa jak zawsze wciagnieta w ramiona, i krzepki, z krzywymi jak kawalerzysta nogami chlopek w burce i papasze, z wyjatkowo bujnymi wasami, z wystajacymi koscmi policzkowymi i przenikliwymi, lekko skosnymi oczami.
Na desce znowu zapanowala rownowaga. Powinna potrwac dosyc dlugo — Andrzej wiedzial, ze jego partner, czlowiek niebywale ostrozny, zawsze sadzil, ze najcenniejsi sa ludzie. A wiec w najblizszym czasie Wan byl bezpieczny. Andrzej odszukal go w szeregach i usmiechnal sie do niego, ale od razu odwrocil wzrok — napotkal uwazne i smutne spojrzenie Donalda.
Partner zastanawial sie, niespiesznie postukujac ustnikiem dlugiego papierosa po inkrustowanej masa perlowa powierzchni stolika. Andrzej zerknal na zamarle pod scianami rzedy, ale teraz patrzyl nie na swoich, ale na tych, ktorymi dysponowal jego przeciwnik. Wsrod nich niemal nie widzial znajomych twarzy: jacys ludzie po cywilnemu o nieoczekiwanie inteligentnym wygladzie, brodaci, w binoklach, w staromodnych krawatach i kamizelkach; wojskowi w niezwyklych mundurach, z wieloma rombami na naszywkach, z orderami przymocowanymi do podkladek zmory… Skad on ich wzial, pomyslal zdziwiony Andrzej i znowu popatrzyl na wysunietego do przodu pionka. Ten pionek byl mu co najmniej dobrze znany — czlowiek o legendarnej niegdys slawie, ktory, jak szeptali dorosli, nie spelnil pokladanych w nim nadziei i teraz, mozna powiedziec, zszedl ze sceny. Najwyrazniej o tym wiedzial, ale chyba nie smucilo go to zbytnio — stal, mocno wczepiony w parkiet krzywymi nogami, podkrecal swoje gigantyczne wasy, rozgladal sie spode lba. Bil od niego ostry zapach wodki i konskiego potu.
Partner podniosl reke i przesunal drugiego pionka. Andrzej zamknal oczy. Tego sie nie spodziewal. No jak to — tak od razu? Jak to? Przystojna blada twarz, natchniona, a jednoczesnie odpychajaca i dumna, blekitnawe binokle, wytworna, wijaca sie brodka, czarne wlosy nad jasnym czolem. Andrzej nigdy przedtem nie widzial tego czlowieka i nie wiedzial, kim jest, ale wydawalo mu sie, ze to wazna osoba. Z krzywonogim chlopem w burce rozmawial wladczo i krotko, a ten tylko ruszal wasami, miesnie graly mu na policzkach i przez caly czas odwracal lekko skosne oczy, jak ogromny dziki kot przed pewnym siebie pogromca.
Andrzeja nie obchodzily ich stosunki — teraz wazyl sie los Wana, los malego, umeczonego przez zycie Wana, ktory juz zupelnie wciagnal glowe w ramiona, jakby byl przygotowany na najgorsze. Mogl zdarzyc sie tylko jeden z trzech wariantow — albo jego, albo on, albo wszystko zostaje tak jak jest; zycie tych dwojga zawisa w nieokreslonosci — w podnioslym jezyku strategow nazywa sie to „nieprzyjemny gambit hetmanski”. Andrzej znal te mozliwosc, wiedzial tez, ze to posuniecie jest zalecane przez autorow podrecznikow, wiedzial, ze to podstawy. Ale nie mogl zniesc mysli o tym, ze Wan jeszcze przez kilka dlugich godzin gry musi trwac w niepewnosci, oblewajac sie zimnym potem smiertelnego strachu, a nacisk na niego bedzie przez caly czas rosl, az potworne napiecie w tym punkcie stanie sie nie do zniesienia, gigantyczny krwawy wrzod peknie i po Wanie nie zostanie nawet slad.
Nie wytrzymam tego, pomyslal Andrzej. A zreszta… przeciez ja zupelnie nie znam tego czlowieka w binoklach, co on mnie obchodzi, dlaczego wlasnie ja mam sie nad nim litowac, skoro moj genialny partner myslal zaledwie kilka minut, zanim zdecydowal sie go poswiecic… Andrzej zdjal z deski bialy pionek i postawil na jego miejscu swoj, czarny i w tym samym momencie zobaczyl, jak dziki kot w burce nagle, pewnie po raz pierwszy w zyciu popatrzyl pogromcy prosto w oczy, obnazajac w pozadliwym usmiechu zolte od tytoniu kly. Jednoczesnie jakis smagly, z oliwkowa twarza czlowiek, nie wygladajacy ani na Rosjanina, ani nawet na Europejczyka, przesliznal sie miedzy rzedami do blekitnych binokli, zamachnal sie wielka, zardzewiala lopata i binokle blekitna blyskawica wystrzelily w bok. Czlowiek o bladej twarzy wielkiego trybuna i niespelnionego tyrana cicho krzyknal,