nogi mu sie ugiely i nieduze cialo poturlalo sie po rozpalonych tropikalnym sloncem, wyszczerbionych starych schodach, brudzac sie bialym pylem i jasnoczerwona, lepka krwia… Andrzej odetchnal, przelknal tkwiacy w gardle klab i znowu popatrzyl na deske.
A tam obok siebie staly juz dwa pionki. Srodek mial w rekach strategiczny geniusz, a prosto w piers Wana wycelowana byla plonaca zrenica nieuniknionej smierci. Nie mieli czasu na dlugie zastanawianie sie, teraz chodzilo juz nie tylko o Wana: chwila zwloki i bialy goniec wyrwie sie na operacyjna przestrzen — od dawna juz tym marzyl, ten wysoki postawny przystojniak, obwieszony gwiazdozbiorami orderow, znaczkow, rombow, naszywek; dumny i piekny, o lodowatych oczach i pulchnych dziecinnych ustach, chluba mlodej armii, duma mlodego kraju, zwycieski przeciwnik takich jaki on, obsypanych medalami, znaczkami, naszywkami wynioslych pyszalkow zachodniej taktyki wojskowej. Co dla niego znaczyl Wan? Dziesiatki, tysiace takich Wanow zarabal wlasna reka — brudnych, zawszonych, glodnych, slepo w niego wierzacych, ktorzy na jedno jego skinienie z przeklenstwem na ustach szli bezbronni na czolgi i cekaemy, a ci z nich, ktorzy cudem przezyli, teraz juz od- chuchani i odpasieni, w kazdej chwili byli gotowi powtorzyc wszystko od poczatku…
Nie, temu czlowiekowi nie mozna oddac ani Wana, ani srodka. I Andrzej szybko przesunal stojacy na podoredziu pionek, nie patrzac kto to i myslac tylko o jednym: oslonic, wesprzec Wana, ochronic go, chocby od tylu, pokazac wielkiemu czolgiscie, ze owszem, Wan jest w jego wladzy, ale dalej i tak nie uda mu sie przejsc. I wielki czolgista zrozumial to, zakryl swoje blyszczace oczy pieknymi, ciezkimi powiekami. Ale i on, i Andrzej (ktory zrozumial to potem w jednym strasznym przeblysku) zapomnieli, ze decyzja nie nalezy do nich — nie do pionkow i goncow, nawet nie do wiez czy hetmanow. I gdy tylko mala, nie owlosiona reka zawisla nad deska, Andrzej zrozumial, co sie teraz stanie.
— Poprawiam… — wycharczal zgodnie z honorowym kodeksem gry i tak szybko, ze w palce zlapal go skurcz, zamienil miejscami Wana i tego, kto go wspomagal. Sukces usmiechnal sie do niego blado: Wana wspieral, a teraz zastapil Walka Sojfertis, z ktorym Andrzej przesiedzial szesc lat w jednej lawce, a ktory i tak juz umarl w czterdziestym dziewiatym roku podczas operacji wrzodu zoladka.
Genialny partner powoli uniosl brazowe brwi, ze zdziwieniem i drwina zmruzyl nakrapiane oczy. Nie rozumial tego ruchu, bezmyslnego z taktycznego i strategicznego punktu widzenia. Geniusz przesunal mala, slaba reke, zatrzymal ja nad goncem, odczekal jeszcze kilka sekund, zastanawiajac sie, po czym jego palce zamknely sie na lakierowanej glowce figury. Goniec ruszyl naprzod, cichutko stuknal o czarny pionek, przesunal go i zajal jego miejsce. Genialny strateg nie zdazyl jeszcze zdjac z pola zbitego pionka, a grupa ludzi w bialych kitlach, skupionych i rzeczowych, juz otoczyla lozko, na ktorym lezal Walka Sojfertis — po raz ostatni Andrzej spojrzal na ciemny, wymeczony choroba profil i lozko zniknelo w drzwiach sali operacyjnej…
Andrzej popatrzyl na wielkiego czolgiste i zobaczyl w jego szarych, przezroczystych oczach ten sam strach i przygnebiajace zdziwienie, ktore odczuwal sam. Czolgista, bez przerwy mrugajac, patrzyl na genialnego stratega i nic nie rozumial. Przywykl do myslenia w kategoriach przemieszczania w przestrzeni wielkiego mnostwa maszyn i ludzi. W swojej naiwnosci i prostocie przyzwyczail sie uwazac, ze wszystko raz na zawsze rozstrzygna jego sunace zdecydowanie przez obce ziemie pancerne armady i wielosilnikowe, zaladowane bombami i spadochroniarzami latajace twierdze, plynace w oblokach nad cudzymi ziemiami. Zrobil wszystko, zeby to jasne marzenie moglo zostac zrealizowane w dowolnej chwili, kiedy tylko bedzie to konieczne… Zapewne czasem pozwalal sobie na minuty zwatpienia w genialnosc stratega, w jego umiejetnosc jednoznacznego okreslenia nieodzownego momentu i pozadanego kierunku pancernego uderzenia. A mimo to teraz nie mogl — a potem juz nie zdazyl — zrozumiec, jak mozna bylo zlozyc w ofierze wlasnie jego, takiego utalentowanego, takiego niestrudzonego i niepowtarzalnego, jak mozna bylo poswiecic to wszystko, co zostalo stworzone z takim trudem i wysilkiem…
Andrzej, nie chcac na niego patrzec, szybko zdjal go z deski. Na jego miejscu postawil Wana. Ludzie w blekitnych czapkach przecisneli sie przez rzedy obserwatorow, brutalnie schwycili wielkiego czolgiste za rece, odebrali mu bron, z trzaskiem uderzyli w ladna, rasowa twarz i zawlekli do kamiennego worka. Genialny strateg odchylil sie na oparcie krzesla, z zadowoleniem zmruzyl oczy, zlozyl rece na piersi i zaczal krecic kciukami. Byl zadowolony. Oddal gonca za pionka i ucieszylo go to. I wtedy Andrzej zrozumial, ze w jego, stratega, oczach to wszystko wyglada zupelnie inaczej: zrecznie i nieoczekiwanie usunal gonca i jeszcze dodatkowo zyskal pionka — oto jak wygladalo to naprawde…
Wielki strateg byl czyms wiecej niz strategiem. Strateg zawsze obraca sie w ramach swojej strategii. Wielki strateg zrezygnowal ze wszelkich ram. Strategia byla zaledwie nic nie znaczacym elementem jego gry, byla dla niego tak samo przypadkowa, jak dla Andrzeja jakis zrobiony dla kaprysu ruch. Wielki strateg zostal wielkim wlasnie dlatego, ze zrozumial (a moze wiedzial to od urodzenia?): nie ten wygrywa, kto umie grac zgodnie z zasadami, lecz ten, kto w odpowiednim momencie umie ze wszelkich zasad zrezygnowac; narzucic grze swoje, nie znane przeciwnikowi reguly, a takze, jesli zachodzi taka potrzeba, zrezygnowac nawet z nich. Kto powiedzial, ze twoje figury sa mniej niebezpieczne od figur przeciwnika? Kto powiedzial, ze nalezy strzec krola i chronic go przed szachem? Bzdura, nie ma krolow, ktorych w razie czego nie mozna i by bylo zastapic koniem czy nawet pionkiem. Kto powiedzial, ze pionek, ktory przedarl sie na ostatnia pozioma linie, zawsze staje sie figura? Nic podobnego, czasem bardziej sie oplaca, aby pozostal pionkiem — niech sobie postoi na skraju przepasci, jako przestroga dla innych pionkow…
Przekleta czapka przez caly czas zjezdzala Andrzejowi na oczy, bylo mu coraz trudniej obserwowac, co dzieje sie dookola. Slyszal jednak, ze na sali juz nie panuje pelna szacunku cisza; rozlega sie brzek naczyn, gwar wielu glosow, dzwieki strojacej instrumentu orkiestry. Z kuchni dolatywal dym. Jakis glos wolal piskliwie na caly dom:
— Zorz! Cholehnie zglodnialem! Kaz mi podac kieliszek kiuhaso i anianiasa!…
— Prosze mi wybaczyc — powiedzial ktos z urzedowa uprzejmoscia, przeciskajac sie miedzy Andrzejem a deska. Mignely czarne faldy, wyczyszczone lakierowane buty, wysoko podniesiony bialy rekaw z zastawiona taca przeplynal nad jego glowa. Jakas nieznajoma reka postawila przy lokciu Andrzeja kieliszek szampana.
Genialny strateg w koncu obstukal i wymial swojego papierosa do tego stopnia, ze nadawal sie do uzytku. Zapalil. Sinawy dymek poplynal z jego wlochatych nozdrzy, placzac sie w sumiastych, rzadkich wasach.
Gra trwala dalej. Andrzej gwaltownie sie bronil, cofal, manewrowal i na razie udawalo mu sie robic tak, zeby gineli tylko ci, ktory i tak byli juz martwi. Wyniesiono Donalda z przestrzelonym sercem, a na stoliku obok kieliszka polozono jego pistolet i list: „Przychodzac nie ciesz sie, odchodzac — nie smuc. Pistolet oddac Woroninowi. Kiedys mu sie przyda”… Brat z ojcem zniesli po oblodzonych schodach i polozyli na stosie trupow cialo babci, Eugenii Romanowej, zaszyte w stare przescieradla… Ojca pochowano we wspolnym grobie, gdzies na Piskariewce, posepny kierowca, zaslaniajac zarosnieta twarz od ostrego wiatru, przejechal walcem po zamarznietych trupach, ugniotl je, zeby jak najwiecej zmiescilo sie do jednego grobu… A wielki strateg hojnie, wesolo, z msciwa radoscia rozprawial sie ze swoimi i cudzymi. Wszyscy jego zadbani ludzie z brodkami i orderami strzelali sobie w glowe, rzucali sie z okien, umierali w potwornych torturach, szli po trupach na goncow i pozostawali pionkami…
Andrzej przez caly czas probowal zrozumiec, w co gra, jaki jest cel tej gry i jej zasady, i w ogole po co to wszystko. Do samej glebi duszy przenikalo go pytanie: jakim cudem zostal przeciwnikiem wielkiego stratega, on, wierny zolnierz jego armii, gotow w kazdej chwili umrzec za niego, zabijac w jego imie, nie znajacy zadnych innych celow procz jego celow, nie wierzacy w zadne srodki oprocz wskazanych przez niego, nie odrozniajacy zamyslow wielkiego stratega od zamyslow Wszechswiata. Chciwie, nie czujac smaku, wychleptal szampana i wtedy nagle splynelo na niego zrozumienie. Przeciez on wcale nie jest przeciwnikiem wielkiego stratega! Tak, to oczywiste! Jest jego sprzymierzencem, wiernym pomocnikiem — oto glowna zasada gry! Gracze nie sa przeciwnikami — sa partnerami, sojusznikami, graja do jednej jedynej bramki, nikt nie przegrywa, wszyscy wygrywaja… oprocz tych, ktorzy nie doczekali zwyciestwa…
Ktos dotknal pod stolem jego stopy i powiedzial:
— Niech pan laskawie przesunie noge…
Andrzej zajrzal pod stolik. Ciemniala tam lsniaca kaluza, a przy niej krzatal sie na czworakach lysy karzelek z wielka, sucha szmata pokryta ciemnymi palmami. Andrzejowi zrobilo sie niedobrze. Znowu spojrzal na deske. Poswiecil wszystkich martwych, zostali mu juz tylko zywi. Wielki strateg po przeciwnej stronie stolika obserwowal go z ciekawoscia i chyba nawet kiwal z aprobata glowa, w uprzejmym usmiechu obnazajac rzadkie zeby. Andrzej poczul, ze nie wytrzyma dluzej. To byla najwieksza, najszlachetniejsza z gier, gra w imie najwspanialszych celow, jakie kiedykolwiek stawiala przed soba ludzkosc. Ale Andrzej nie mogl w nia dluzej grac.
— Musze wyjsc… — wychrypial. — Na chwile.