— Pozwoli pan, ze posprzatam, sir? — krzyknal.
Andrzej skinal glowa. Boze, pomyslal, ile wysilku trzeba wlozyc, zeby w tym bajzlu tak wygladac… A przeciez Dagan nie jest ani oficerem, ani nawet sierzantem, zwykly ordynans. Lokaj.
— Jak tam pulkownik? — zapytal.
— Slucham, sir? — Dagan zamarl z brudnymi naczyniami w reku, zwracajac ku Andrzejowi dluga, poorana twarz.
— Jak sie czuje pulkownik?! — ryknal Andrzej i w tym samym momencie silnik za oknem umilkl.
— Pulkownik pije herbate — wrzasnal Dagan w zapadlej ciszy i skonfundowany dodal, sciszajac glos: — Przepraszam, sir. Pulkownik czuje sie dobrze. Zjadl kolacje i teraz pije herbate.
Andrzej nieuwaznie skinal glowa i przerzucil kilka stron dziennika.
— Czy zyczy pan sobie czegos, sir? — zapytal Dagan.
— Nie, dziekuje — powiedzial Andrzej.
Po wyjsciu Dagana wzial sie w koncu za wczorajsze raporty. Wczoraj nic nie napisal. Mial taki atak biegunki, ze ledwie doczekal konca wieczornego zebrania, a potem do polnocy sie meczyl — sterczal w kucki posrodku drogi z golym tylkiem wypietym w strone obozu, z napieciem wpatrujac sie i wsluchujac w nocna ciemnosc, z pistoletem w jednej rece i latarka w drugiej.
„Dzien dwudziesty osmy” — napisal na czystej kartce i podkreslil dwiema grubymi liniami. Wzial do reki raport Kechady.
„Przeszlismy 28 kilometrow — napisal tamten. — Wysokosc slonca 63° 51 13 „. 2 (979 kilometr). Srednia temperatura: w cieniu +23° w sloncu +31 °C. Predkosc wiatru 2,5m/sek. Wilgotnosc 0,42. Przyciaganie 0,998. Przeprowadzono wiercenia — 979,981,986 kilometr, Wody nie ma. Zuzycie paliwa”…
Andrzej wzial teraz wysmarowany brudnymi palcami raport Ellizauera i dlugo staral sie rozszyfrowac jego bazgroly.
„Zuzycie paliwa 1,32 normy. Pod koniec 28 dnia pozostalo 32001 kg. Stan silnikow:?1 — zadowalajacy;?2 — zuzyte sworznie i cos z cylindrami”…
Co sie wlasciwie stalo z cylindrami, Andrzejowi nie udalo sie dowiedziec, chociaz przysuwal kartke do samej lampy.
„Stan grupy: fizyczny — prawie u wszystkich starte nogi, dalej biegunka, u Permiaka i Palotry nasilila sie wysypka na plecach. Zadnych szczegolnych przypadkow. Dwukrotnie pokazywaly sie wilki, zostaly odpedzone wystrzalami. Zuzycie amunicji 12 nabojow. Zuzycie wody 40 litrow. Pod koniec 28 dnia pozostalo 1100 kg. Zuzycie prowiantu 20 racji. Pod koniec 28 dnia pozostalo 730 racji…”
Za oknem przenikliwie zatrajkotala Wywloka, zolnierze zarzeli. Andrzej podniosl glowe, nasluchujac. A, cholera, moze to i dobrzej| ze sie do nas przyczepila. Zawsze to jakas rozrywka dla chlopakow… Szkoda tylko, ze ostatnio zaczeli sie z jej powodu bic.
Do drzwi znowu ktos zapukal.
— Wejsc — powiedzial niezadowolony Andrzej.
Wszedl sierzant Vogel — potezny, z czerwona geba i szerokimi ciemnymi plamami potu pod pachami trencza.
— Sierzant Vogel prosi o pozwolenie zwrocenia sie do pana radcy! — szczeknal, przyciskajac dlonie do bioder i rozstawiajac lokcie.
— Slucham, sierzancie.
Sierzant popatrzyl na okno.
— Prosze o pozwolenie na poufna rozmowe — powiedzial, sciszajac glos.
Cos nowego, pomyslal Andrzej nieprzyjemnie zaskoczony.
— Prosze, niech pan siada — powiedzial.
Sierzant na palcach zblizyl sie do stolu, przycupnal na brzegu fotela i nachylil sie w strone Andrzeja.
— Ludzie nie chca dalej isc — oznajmil polglosem.
Andrzej odchylil sie na oparcie krzesla. Prosze, do czego to doszlo… Cudownie… Gratuluje, panie radco…
— Co to znaczy nie chca? — zapytal. — Kto sie ich pyta?
— Sa wykonczeni, panie radco — powiedzial Vogel poufnie. — Tyton sie skonczyl, a biegunka nie. A co najwazniejsze, boja sie. Sa przerazeni, panie radco.
Andrzej popatrzyl na niego w milczeniu. Trzeba bylo cos zrobic. Teraz. Natychmiast. Tyle ze nie wiedzial co.
— Jedenasty dzien idziemy po tym pustkowiu, panie radco — ciagnal szeptem Yogel. — Pan radca pamieta, jak nas ostrzegano, ze bedzie trzynascie dni pustkowia, a potem — wszyscy zgina. Zostaly dwa dni, panie radco…
Andrzej oblizal wargi.
— Sierzancie! — huknal. — Jak panu nie wstyd! Stary zolnierz, a przesadny jak baba. Nie spodziewalem sie tego po panu!
Vogel usmiechnal sie krzywo i poruszyl ogromna dolna szczeka.
— Nie, panie radco, mnie nie tak latwo przestraszyc. Zebym tam mial — pokazal wielkim krzywym paluchem na okno — zebym mial samych Niemcow, albo chociaz Japoncow, nie byloby tej rozmowy, panie radco. Ale to zbieranina. Jacys Ormianie, Italiancy…
— Dosyc! — podniosl glos Andrzej. — To wstyd. Nie zna pan regulaminu? Dlaczego zwraca sie pan z tym do mnie? Co to za porzadki, sierzancie? Wstac!
Vogel podniosl sie ciezko i stanal na bacznosc.
— Siadac — powiedzial po krotkiej chwili Andrzej.
Vogel tak samo ciezko usiadl. Przez jakis czas panowalo milczenie.
— Dlaczego zwrocil sie pan do mnie, a nie do pulkownika?
— Prosze o wybaczenie, panie radco. Do pana pulkownika juz sie zwracalem. Wczoraj.
— No i co?
Vogel zawahal sie i odwrocil oczy.
— Pan pulkownik nie uznal za stosowne przyjac mojego meldunku do wiadomosci, panie radco.
Andrzej usmiechnal sie.
— Otoz to! Jaki z pana, do diabla, sierzant, jesli nie umie pan utrzymac dyscypliny wsrod swoich ludzi? Boja sie! Jak male dzieci… Oni powinni sie pana bac, sierzancie! — ryknal. — Pana! A nie trzynastego dnia!
— Gdyby to byli Niemcy… — zaczal znowu ponuro Vogel.
— Co to ma znaczyc? — zapytal uprzejmie Andrzej. — Ja, kierownik ekspedycji, mam pana, jak ostatnia oferme, uczyc, co trzeba robic, gdy podwladni sie buntuja? Wstyd, Vogel! Jesli pan nie wie, prosze sobie poczytac regulamin. O ile wiem, tam zostalo wszystko przewidziane.
Vogel znowu sie kpiaco usmiechnal, ruszajac dolna szczeka. Najwidoczniej takie wypadki nie zostaly przewidziane w regulaminie.
— Mialem o panu lepsze zdanie, Vogel — powiedzial ostro Andrzej. — Duzo lepsze! I niech pan sobie zapamieta: to, czy panscy ludzie chca isc, czy nie, nikogo nie interesuje. Wszyscy wolelibysmy siedziec teraz w domu, a nie lezc przez to pieklo. Wszystkim chce sie pic, wszyscy sa wykonczeni. A mimo to wypelniaja swoj obowiazek, Vogel. Czy to jasne?
— Tak jest, panie radco — warknal Vogel. — Czy moge odejsc?
— Tak.
Sierzant wyszedl, bezlitosnie katujac butami rozeschniety parkiet.
Andrzej zrzucil kurtke i znowu podszedl do okna. Publicznosc jakby sie uspokoila. W kregu swiatla gorowal niemozliwie wysoki Ellizauer. Wlasnie nachylal sie nad jakas kartka, chyba mapa, ktora trzymal przed nim barczysty, przysadzisty Kechada. Wysuwajac sie z ciemnosci, przeszedl obok nich i zniknal w budynku jakis zolnierz — bosy, rozebrany, rozczochrany, z automatem w reku. Tam, skad szedl, czyjs glos zawolal w ciemnosciach:
— Nosaty! Ej, Tewosian!
— Czego chcesz? — odkrzyknieto z przyczepy, gdzie czerwonymi swietlikami zapalaly sie i gasly ogniki papierosow.
— Przekrec no reflektor! Ni cholery tu nie widac…