jeszcze bardziej i siegnal po buty. Wlozyl je, zalozyl pas z pusta kabura, poprawil i zapial kurtke.
— Masz — powiedzial Izia i przysunal mu przez stol sterte zapisanych kartek.
— Co to jest? — zapytal Andrzej bez zadnego zainteresowania.
— Papier.
— Aaa… — Andrzej zebral karteluszki i schowal do kieszeni kurtki. — Dziekuje.
Izia znowju czytal. Szybko, jak maszyna.
Andrzej przypomnial sobie, jak nie chcial brac Izii na te ekspedycje — z jego niechlujnym wygladem stracha na wroble, z jego wyzywajaco zydowska twarza, z jego bezczelnym chichotem, z oczywista nieprzydatnoscia do ciezkiego fizycznego wysilku. Wiedzial doskonale, ze Izia dostarczy mu mase klopotow, a pozytku z archiwariusza w warunkach polowych bedzie tyle, co kot naplakal. Ale wyszlo zupelnie inaczej.
To znaczy, nie do konca. Izia pierwszy obtarl nogi. Od razu obie. Byl niemozliwy na wieczornych zebraniach ze swoimi idiotycznymi dowcipami nie na miejscu i nie proszona poufaloscia. Trzeciego dnia pochodu udalo mu sie wpasc do jakiejs piwnicy i trzeba go bylo z niej wyciagac. Piatego dnia zgubil sie i opoznil wymarsz o kilka godzin.
W czasie potyczki na trzysta czterdziestym kilometrze zachowywal sie jak ostatni kretyn i tylko cudem udalo mu sie przezyc. Zolnierze z niego kpili, a Kechada ciagle sie z nim klocil. Ellizauer okazal sie zydofobem i trzeba bylo w zwiazku z Izia udzielic mu specjalnego upomnienia… Tak bylo, ale przy tym wszystkim Izia bardzo szybko stal sie najbardziej popularna osoba wsrod czlonkow ekspedycji, no moze poza pulkownikiem. A w pewnym sensie moze nawet bardziej popularna.
Po pierwsze, umial znalezc wode. Geolodzy dlugo i na prozno szukali zrodel, wiercili w skalach, pocili sie, Organizowali wykanczajace wyprawy w czasie postojow. Izia po prostu siedzial na przyczepie pod koszmarnym parasolem-samorobka i grzebal w starych papierach, ktorych nazbieralo sie juz kilka skrzyn. I cztery razy przepowiedzial, gdzie szukac podziemnych cystern. Co prawda jedna z nich byla wyschnieta, a w drugiej woda zdazyla stechnac, ale dwa razy ekspedycja miala wspaniala wode. Tylko i wylacznie dzieki Izii.
Po drugie, znalazl magazyn oleju solarowego. Po tym fakcie antysemityzm Ellizauera stal sie raczej pojeciem abstrakcyjnym. „Nienawidze parchow — mowil do swojego glownego mechanika. — Nie ma na swiecie nic gorszego od parcha. Ale nigdy nic nie mialem przeciwko Zydom! Wez na ten przyklad Katzmana”…
Dalej. Izia wszystkim dostarczal papieru. Zapasy srajtasmy skonczyly sie od razu po pierwszym ataku dolegliwosci zoladkowych. I wtedy popularnosc Izii — jedynego posiadacza i stroza papierowych bogactw, w miejscu gdzie nie tylko lopianu, ale nawet kepki trawy nie bylo — wtedy popularnosc Izii siegnela szczytow.
Nie minely nawet dwa tygodnie, gdy Andrzej z pewna zazdroscia zauwazyl, ze Izie lubia. Wszyscy. Nawet zolnierze, co juz bylo absolutnie niepojete. Podczas postojow tloczyli sie wokol niego i z otwartymi ustami sluchali jego paplaniny. Z wlasnej woli i z wyrazna ochota przenosili z miejsca na miejsce jego metalowe skrzynie z dokumentami. Skarzyli mu sie i wywnetrzali sie przed nim, jak uczniowie przed ulubionym nauczycielem. Vogla nienawidzili, przed pulkownikiem drzeli, z naukowcami sie bili, z Izia — smiali sie. Juz nie z niego — z nim!… „Wie pan co, Katzman — powiedzial pewnego dnia pulkownik. — Nigdy nie rozumialem, po co sa w wojsku potrzebni komisarze. Sam nigdy nie mialem komisarza, ale pana to bym chyba wzial”…
Izia skonczyl przegladac jedna sterte papierow i wyjal zza pazuchy druga.
— Jest cos ciekawego? — zapytal Andrzej. Nie dlatego ze naprawde go to interesowalo, po prostu chcial jakos wyrazic czulosc, ktora nagle poczul do tego niezgrabnego, niechlujnego, a nawet nieprzyjemnego z wygladu czlowieka.
Izia nie zdazyl odpowiedziec — zdazyl tylko pokrecic glowa. Drzwi otworzyly sie i do pokoju wszedl pulkownik Saint-James.
— Pozwoli pan, panie radco? — zapytal.
— Oczywiscie, pulkowniku — odpowiedzial Andrzej, podnoszac sie. — Dobry wieczor.
Izia zerwal sie i podsunal pulkownikowi fotel.
— Bardzo milo z panskiej strony, komisarzu — powiedzial pulkownik i powoli, w dwoch etapach, usiadl. Wygladal jak zwykle — starannie ubrany, swiezy, pachnacy woda kolonska i dobrym tytoniem. Tylko policzki ostatnio troche mu sie zapadly, a wpadnietych oczu niemal nie bylo juz widac. I zamiast swojej szpicruty nosil dluga czarna laske, na ktorej opieral sie, gdy stal.
— Ta skandaliczna bojka pod oknami… — zaczal pulkownik. — Musze pana przeprosic, panie radco, za mojego zolnierza.
— Miejmy nadzieje, ze to byla ostatnia bojka — odparl posepnie Andrzej. — Nie mam zamiaru dluzej tego tolerowac.
Pulkownik z roztargnieniem pokiwal glowa.
— Zolnierze zawsze sie bija — zauwazyl. — W armii brytyjskiej nawet sie to popiera. Duch walki, zdrowa agresja i tak dalej… Ale oczywiscie ma pan racje. W tak trudnych polowych warunkach to niedopuszczalne. — Odchylil sie w fotelu, wyjal fajke i zaczal ja powoli nabijac. — A potencjalnego przeciwnika w dalszym ciagu nie widac, panie radco! — powiedzial zartobliwie. — Przewiduje w zwiazku z tym powazne komplikacje dla mojego biednego sztabu generalnego. Dla panow politykow rowniez, jesli mam byc szczery…
— Wrecz przeciwnie! — wykrzyknal Izia. — Wlasnie teraz nastana dla nas wszystkich najbardziej gorace dni! Poniewaz prawdziwego przeciwnika nie ma, trzeba go koniecznie wymyslic. A jak uczy historia, najbardziej niebezpieczny przeciwnik to przeciwnik wymyslony. Zapewniam pana, ze to bedzie prawdziwy potwor. Trzeba dwukrotnie zwiekszyc stan liczebny armii.
— Ach tak? — powiedzial pulkownik tym samym zartobliwym tonem. — Interesujace, kto go wymysli? Czy przypadkiem nie pan, drogi komisarzu?
— Pan! — zawolal Izia triumfalnie. — Przede wszystkim pan — zaczal zaginac palce. — Po pierwsze, bedziecie musieli stworzyc przy sztabie wydzial propagandy politycznej…
Do drzwi ktos zapukal i zanim Andrzej zdazyl odpowiedziec, wszedl Kechada z Ellizauerem. Kechada byl ponury, Ellizauer usmiechal sie tajemniczo spod sufitu.
— Siadajcie, panowie — zaproponowal chlodno Andrzej. Postukal po stole knykciami palcow i zwrocil sie do Izii: — Katzman, zaczynamy.
Katzman przerwal w pol slowa i z gotowoscia odwrocil sie do Andrzeja, przekladajac reke przez oparcie fotela. Pulkownik znowu sie wyprostowal i polozyl rece na galce laski.
— Prosze, Kechada — powiedzial Andrzej.
Kierownik odcinka naukowego siedzial przed nim, szeroko rozstawiajac grube jak u sztangisty nogi, zeby nie pocic sie w kroku, a Ellizauer jak zawsze usiadl za jego plecami i schylil sie, zeby za bardzo nie wystawac.
— Jesli chodzi o geologie, to nic nowego — zaczal ponuro Kechada. — Glina i piasek. Zadnych sladow wody. Tutejszy wodociag wysechl dawno temu. Moze wlasnie dlatego stad odeszli, nie wiem… Dane dotyczace slonca, wiatru i tak dalej… — wyjal z kieszeni na piersi kartke papieru, rzucil Andrzejowi. — To na razie wszystko.
Andrzejowi nie spodobalo sie to „na razie”, ale tylko kiwnal glowa i popatrzyl na Ellizauera.
— Transport?
Ellizauer wyprostowal sie i zaczal mowic nad glowa Kechady:
— Przeszlismy dzisiaj trzydziesci osiem kilometrow. Traktor numer dwa trzeba bedzie zostawic, silnik wymaga generalnego remontu. Bardzo mi przykro, panie radco, ale niestety.
— Tak — mruknal Andrzej. — Co to znaczy remont generalny?
— Dwa, trzy dni — odparl Ellizauer. — Trzeba bedzie wymienic czesc zespolow, a pozostale doprowadzic do porzadku. Moze to nawet potrwac cztery dni. Albo piec.
— Albo dziesiec — powiedzial Andrzej. — Prosze dac mi raport.
— Albo dziesiec — zgodzil sie Ellizauer, przez caly czas usmiechajac sie tajemniczo. Nie wstajac, podal swoj raport nad ramieniem Kechady.
— Zartuje pan sobie? — Andrzej staral sie mowic spokojnie.
— O co chodzi, panie radco? — przestraszyl sie Ellizauer. Albo udawal, ze sie przestraszyl.
— Trzy dni albo dziesiec dni, panie specjalisto?
— Bardzo mi przykro, panie radco… — wymamrotal Ellizauer. — Boje sie podac dokladna liczbe… Nie jestesmy w garazu, a poza tym moj Permiak ma jakas wysypke, a dzisiaj przez caly dzien wymiotowal.. To moj glowny mechanik, panie radco.
— A pan? — zapytal Andrzej.
— Zrobie wszystko, co w mojej mocy. Inna sprawa, ze w naszych warunkach… mam na mysli warunki