calkiem ladny brazowy, skorzany pasek. Na szyi zawiesilam lancuszek, w uszach duze zlote kolczyki i bylam gotowa. Sam, jakby na to czekal, zadzwonil w tym momencie do drzwi.
Gdy mu otworzylam, przez chwile czulam sie zaklopotana.
– Prosze, wejdz, chociaz wydaje mi sie, ze mamy czas tylko… – powiedzialam.
– Chcialbym usiasc i pogawedzic, ale mysle, ze mamy czas tylko… – stwierdzil on w tej samej chwili.
Oboje sie rozesmialismy.
Wyszlismy. Zamknelam za nami frontowe drzwi i przekrecilam klucz, a Sam pospieszyl otworzyc drzwiczki swojego pikapa. Ucieszylam sie, ze wlozylam spodnie, poniewaz nie wyobrazalam sobie wsiadania do tej wysokiej kabiny w jednej ze swoich krotszych spodniczek.
– Pomoc ci wejsc? – spytal z nadzieja w glosie.
– Sadze, ze sobie poradze – odparlam, usilujac sie nie usmiechac.
Milczelismy w drodze do Budynku Spolecznosci, ktory miescil sie w starszej czesci Bon Temps, czyli czesci sprzed wojny secesyjnej. Budowla nie byla przedwojenna, postawiono ja na miejscu gmachu zniszczonego podczas wojny, nikt wszakze nie wiedzial, co sie w nim wtedy znajdowalo.
Potomkowie Wybitnych Poleglych stanowili grupke mocno mieszana. Bylo wsrod nich kilkoro bardzo starych, bardzo kruchych czlonkow, paru osobnikow nieco mlodszych, pelnych zycia i bardzo wesolych, a nawet garstka mezczyzn i kobiet w srednim wieku. Do klubu jednak nie nalezal nikt naprawde mlody, na co babcia czesto utyskiwala, posylajac mi przy tym znaczace spojrzenia.
Pan Sterling Norris, wieloletni przyjaciel mojej babci, a rownoczesnie burmistrz Bon Temps, wital tego wieczoru gosci, stal wiec przy drzwiach, sciskal dlonie i odbywal krotka rozmowe z kazdym, kto wchodzil.
– Panno Sookie, codziennie wyglada pani piekniej – oswiadczyl na moj widok. – O Sam, nie widzielismy sie kawal czasu! Sookie, czy to prawda, ze ten wampir jest twoim bliskim przyjacielem?
– Tak, zgadza sie.
– Mozesz nas zatem zapewnic, ze wszyscy jestesmy tu bezpieczni?
– Oczywiscie ze tak. To bardzo mily… bardzo mila osoba. – Istota? Jednostka? A moze powinnam powiedziec: „Jesli lubisz nieumartych, ten jest dosc przyjemny”?
– Skoro tak twierdzisz – odparl mezczyzna z powatpiewaniem. – W moich czasach milego wampira mozna by sobie miedzy bajki wlozyc.
– Och, panie Norris, nadal zyjemy w panskich czasach – odparlam z pogodnym usmiechem, jakiego sie po mnie spodziewano, burmistrz zas sie rozesmial i pogrozil mi zartobliwie, czego ja z kolei po nim oczekiwalam. Sam wzial mnie za reke i skierowal do przedostatniego rzedu metalowych krzesel. Zajelam miejsce i pomachalam babci. Zblizala sie wlasnie pora rozpoczecia spotkania. W pomieszczeniu przebywalo ze czterdziesci osob; calkiem spore zgromadzenie jak na Bon Temps. Bill jednakze jeszcze sie nie zjawil.
Na podium weszla prezeska Potomkow – duza, tega kobieta – Maxine Fortenberry.
– Dobry wieczor! Dobry wieczor! – huknela. – Nasz gosc honorowy dzwonil, ze ma klopoty z samochodem, wiec sie kilka minut spozni. Zatem korzystajac z okazji, omowmy teraz zalegle sprawy klubowe.
Zebrani usiedli na krzeslach. Spedzilismy sporo czasu, wysluchujac nudnych dyskusji. Sam siedzial obok mnie z rekoma skrzyzowanymi na piersi i wyciagnietymi nogami, prawa kostke polozyl na lewej. Staralam sie nad soba panowac, blokowac naplyw cudzych mysli i zachowywac na twarzy usmiech. Chyba jednak wygladalam na nieco przygnebiona, gdyz Sam pochylil sie lekko ku mnie.
– Spokojnie, odprez sie – szepnal.
– Sadzilam, ze jestem odprezona – odszepnelam.
– Obawiam sie, ze nie potrafisz sie relaksowac.
Spojrzalam na niego, unioslszy brwi. Zamierzalam powiedziec panu Merlotte’owi po tym spotkaniu kilka rzeczy.
Wlasnie wtedy wszedl Bill i nastapila chwila calkowitego milczenia, gdy osoby, ktore nie widzialy go wczesniej, przyzwyczajaly sie do jego wygladu. Jesli nigdy przedtem nie byliscie w towarzystwie wampira, naprawde musicie sie do niego przyzwyczaic. Zwlaszcza ze w jarzeniowym swietle sali Bill prezentowal sie znacznie bardziej nieludzko niz w przycmionych swiatlach „Merlotte’a” czy rownie niklym oswietleniu w jego domu. W zaden sposob nie mogl teraz uchodzic za normalnego mezczyzne. Jego bladosc byla tu szczegolnie widoczna, a gleboko osadzone oczy wydawaly sie jeszcze ciemniejsze i zimniejsze. Wampir mial na sobie jasnoniebieski garnitur i moglabym sie zalozyc, ze wlozyl go za rada mojej babci. Wygladal wspaniale. Przystojny osobnik. Wyraziste, lukowate brwi, krzywizna wydatnego nosa, ksztaltne wargi, biale rece o dlugich palcach i starannie utrzymane paznokcie… Zamienil kilka slow z prezeska, ktora wygladala na nieprawdopodobnie urzeczona jego subtelnym usmiechem.
Nie wiedzialam, czy Bill „rzuca czar” na cala sale, czy tez ci ludzie po prostu nastawili sie odpowiednio na to spotkanie, niemniej jednak grupa milczala wyczekujaco.
Wtedy moj wampir dostrzegl mnie. Przysiegam, ze zmarszczyl czolo. Uklonil sie lekko w moja strone, a ja w odpowiedzi kiwnelam mu glowa, stwierdzajac, ze nie mam sily poslac mu usmiechu. W calym tlumie tylko jego mysli nie potrafilam odgadnac.
Pani Fortenberry przedstawila Billa, choc nie pamietam slow, ktore wypowiedziala, wiec nie wiem, jak uniknela nazwania go „stworzeniem innego rodzaju”.
W koncu zaczal przemawiac. Z niejakim zaskoczeniem zauwazylam, ze mial notatki. Siedzacy obok mnie Sam pochylil sie do przodu i skupil wzrok na twarzy Billa.
– …Mielismy bardzo niewiele jedzenia i zadnych pledow – mowil spokojnie wampir. – Wielu sposrod nas dezerterowalo.
Nie byly to ulubione fakty Potomkow, lecz kilkoro z nich skinelo glowami na potwierdzenie. Relacja pasowala do informacji, ktore poznali podczas prowadzonych studiow.
Starzec w pierwszym rzedzie podniosl reke.
– Prosze pana, znal pan moze przypadkiem mojego pradziadka, Tollivera Humphriesa?
– Tak – przyznal Bill po chwili. Jego oblicze pozostalo nieodgadnione. – Tolliver byl moim przyjacielem.
W jego tonie uslyszalam tak tragiczna nute, ze az musialam zamknac oczy.
– Jaki byl? – spytal drzacym glosem stary czlowiek.
– No coz, byl ryzykantem, za co zaplacil smiercia – odparl wampir z gorzkim usmiechem. – Byl odwazny. I nie zarobil w zyciu nawet centa, ktorego by nie zmarnowal.
– Jak umarl? Byl pan swiadkiem jego konca?
– Tak – odrzekl Bill ze znuzeniem. – Na moich oczach Tolliver dostal kulke od jankeskiego snajpera. W lesie jakies dwadziescia mil stad. Panski pradziadek poruszal sie powoli, gdyz byl zaglodzony. Wszyscy glodowalismy. Byl srodek poranka, zimnego poranka. Tolliver zobaczyl, ze postrzelono mlodego chlopaka z naszego oddzialu. Dzieciak lezal posrodku pola, nie byl martwy, choc bolesnie ranny. Krzyczal do nas i krzyczal… przez caly ranek. Blagal o pomoc. Wiedzial, ze jesli ktos mu nie pomoze, umrze. – W sali zalegla tak kompletna cisza, ze mozna by uslyszec dzwiek spadajacej szpilki. – Wrzeszczal i jeczal. O malo go sam nie zastrzelilem, zeby sie zamknal, wiedzialem bowiem, iz wyprawa na ratunek oznacza samobojstwo. Nie moglem jednak sie zmusic do zabicia go. Czulem, ze byloby to morderstwo, nie zas czesc dzialan wojennych. Pozniej wszakze zalowalem, iz go nie zastrzelilem, gdyz Tolliver okazal sie mniej ode mnie odporny na blagania rannego chlopca. Po mniej wiecej dwoch godzinach oswiadczyl, ze podejmuje probe uratowania nieszczesnika. Nawet sie o to posprzeczalismy. Tolliver uparcie twierdzil, iz Bog kaze mu pojsc po mlokosa. Lezelismy w lesie, a panski przodek sie modlil. Powtarzalem mu, ze Bog na pewno sobie nie zyczy, by tak glupio poswiecil zycie. Mial przeciez zone i dzieci, ktore zapewne wlasnie w tej chwili blagaly Boga o jego bezpieczny powrot do domu… Nic nie pomagalo. Tolliver polecil mi odwrocic uwage wroga, sam natomiast ruszyl na ratunek dzieciakowi. Popedzil na pole, jakby byl dobrze wypoczety i chcial pobiegac w piekny wiosenny dzien. Dotarl az do rannego chlopca. Niestety wowczas padl strzal i Tolliver padl. A po jakims czasie dzieciak znow zaczal krzyczec o pomoc.
– Co sie z nim stalo? – spytala pani Fortenberry z wymuszonym spokojem. – Z tym mlodym?
– Przezyl – odparl Bill tonem, od ktorego po kregoslupie przebiegly mi dreszcze. – Wytrzymal do wieczora, kiedy pod oslona nocy moglismy mu pomoc.
Podczas przemowy wampira ludzie wyraznie sie ozywili, a starzec z pierwszego rzedu mial teraz o czym myslec – otrzymal historie, dzieki ktorej poznal charakter swego pradziadka.
Sadze, ze osoby, ktore przybyly na to spotkanie, nie byly tak naprawde przygotowane na opowiesci ocalalego z wojny secesyjnej osobnika. Po jakims czasie wszyscy wygladali na zafascynowanych, ale i zdruzgotanych.
Kiedy Bill odpowiedzial na ostatnie pytanie, rozlegl sie grzmiacy aplauz – a przynajmniej grzmiacy jak na