wstrzymala sie instynktownie. Jej rozpacz i gniew przyczynilyby sie jeszcze do jego triumfu.
– Dopiales, czego chciales – dodala zimno – a teraz prosze cie, odejdz.
– Przepraszam cie, lady Blakeney – odparl zywo – cel moich odwiedzin byl dwojaki: jako przyjaciel, przynioslem ci wiadomosci najwiarygodniejsze o sir Percym, a przy tym chcialem zaproponowac ci, bys dopomogla nam w przekonaniu meza.
– W przekonaniu meza! Myslisz, ze ja…
– Pragnelabys zapewne widziec sie z nim, czy nie, lady Blakeney?
– Tak.
– Zatem wystaram sie dla ciebie o pozwolenie, jezeli chcesz.
– Masz nadzieje, obywatelu, ze uczynie wszelkie usilowania, by zlamac wole mego meza placzem lub prosba?
– Niekoniecznie – odrzekl sarkastycznie – zapewniam cie, ze sami damy sobie z czasem rade.
– Ty szatanie! – Krzyk oburzenia i bolu wyrwal sie z glebi jej duszy zupelnie mimo woli. – Czy nie boisz sie, by reka Boza ciebie dosiegla?
– Nie – odparl swobodnie – nie boje sie, lady Blakeney. Jak wiesz, nie wierze w Boga. A teraz – dodal powaznie – czy nie przekonalem cie jeszcze, ze moja propozycja jest bezinteresowna? Powtarzam ci jeszcze raz: jezeli pragniesz odwiedzic sir Percy'ego w wiezieniu, rozkazuj tylko, a drzwi otworza sie przed toba.
Zastanowila sie chwilke, patrzac mu prosto w twarz, i dodala zimno:
– Dobrze, pojde.
– Kiedy?
– Dzis wieczorem.
– Jak chcesz. Porozumiem sie zaraz z mym przyjacielem H~eronem co do tej wizyty.
– Za pol godziny wyjde z domu.
– Doskonale. Czekaj przy glownej bramie Conciergerie o pol dziewiatej. Wiesz moze, gdzie sie ona znajduje? Przy ulicy de la Berillerie, na prawo od wielkich schodow Palacu Sprawiedliwosci.
– Palacu Sprawiedliwosci! – zawolala mimo woli z gorycza, a potem dodala spokojniej: – Dobrze, obywatelu, o pol do dziewiatej bede czekala przy bramie, ktora wymieniles.
– Zastaniesz mnie przy drzwiach, gdyz chce sam wskazac ci droge do wiezienia.
Wzial kapelusz i plaszcz i skloniwszy sie ceremonialnie, zwrocil sie ku wyjsciu. Zatrzymala go jeszcze.
– Moja rozmowa z wiezniem odbedzie sie bez swiadkow? – spytala, starajac sie daremnie o stlumienie drzenia w glosie.
– Alez naturalnie – odparl z uspokajajacym usmiechem. – Do zobaczenia lady Blakeney, o pol do dziewiatej, pamietaj.
Nie smiala spojrzec na niego; bala sie, by osobista godnosc nie opuscila jej, by nie rzucila sie do nog tego nieludzkiego potwora, blagajac i zebrzac litosci.
Czego nie bylaby zdolna uczynic wobec okrutnej rzeczywistosci z chwila, gdyby duma, rozwaga i mestwo ja opuscily!
Dlatego tez odwrocila glowe, by nie widziec tej szatanskiej twarzy i tych rak, ktore trzymaly los Percy'ego w swych szponach. Slyszala tylko ostatnie slowa pozegnania, zamkniecie drzwi i lekkie kroki na kamiennych schodach.
A gdy pozostala sama, wyrwal sie z jej piersi przeciagly jek i upadlszy na kolana, zakryla twarz rekoma w strasznym paroksyzmie placzu. Wstrzasalo nia gwaltowne lkanie, trwoga rozdzierala serce, a bol rozpieral piersi, ale pomimo lez i rozpaczy przejeta byla jedna tylko mysla: okazac sie wobec Percy'ego odwazna i spokojna, pomoc mu, o ile moznosci i wypelnic jego polecenia. Nadziei nie miala zadnej. Ostatni promien zgasl ze slowami wroga: „Nie boimy sie, by uciekl; watpie, czy potrafilby przejsc przez pokoj”.
Rozdzial IV. W Conciergerie
Malgorzata szla w towarzystwie sir Andrewa Ffoulkesa szybkim krokiem, gdyz dziesiec minut brakowalo tylko do pol do dziewiatej. Noc byla ciemna i mrozna, snieg padal rzadkimi platami, pokrywajac blyszczaca powloka porecze mostow i ponure wieze Ch~atelet.
Nie mowili nic do siebie. Wszystko opowiedzieli juz sobie w mieszkaniu, gdzie sir Andrew dowiedzial sie o wizycie Chauvelina.
– Zabijaja go powoli, sir Andrew – jeknela Malgorzata, skoro tylko jej rece dotknely na przywitanie dloni najlepszego przyjaciela. – Czy nic zrobic dla niego nie mozemy?
W rzeczy samej bylo bardzo malo nadziei. Sir Andrew dal jej dwa cieniutkie zwoje drutu, ktore schowala w faldach szala i malenki sztylet z zatrutym ostrzem. Przez chwile trzymala go w reku z oczami pelnymi lez i sercem przepelnionym bezbrzeznym smutkiem.
A potem wolno, bardzo wolno podniosla mala, smierc zadajaca, bron do ust i ucalowala waskie ostrze.
– Jezeli tak byc musi – szepnela – Bog w swym milosierdziu przebaczy.
Zlozyla sztylet i ukryla go rowniez w faldach sukni.
– Czy myslisz, ze jeszcze moze mu sie cos przydac? – spytala. – Pieniedzy mam dosyc, w razie gdyby ci zolnierze…
Sir Andrew westchnal. Przez trzy dni staral sie wszystkimi mozliwymi sposobami, przekupstwem i namowa dostac sie do wiezienia. Ale Chauvelin i jego przyjaciele ubezpieczyli sie dobrze. Conciergerie, umieszczona w samym srodku labiryntu Ch~atelet i Palacu Sprawiedliwosci, odosobniona od wszystkich innych cel wieziennych, nie miala innego wyjscia jak waskie drzwi, prowadzace do pokoju dozorcy. Wszystkie usilowania, aby wyrwac nieszczesna krolowe z tego wiezienia, zawiodly.
Pokoj dozorcy przepelniony byl dniem i noca zolnierzami, okna cel zaopatrzone w geste i silne kraty. Dwadziescia stop wysokosci dzielilo te okna od korytarza, gdzie sir Andrew stal przed dwoma dniami, spogladajac na okno celi, w ktorej jego przyjaciel przezywal ciezkie chwile. Przekonal sie wowczas, ze wszelkie proby pomocy z zewnatrz nie mialy najmniejszej szansy.
– Odwagi, lady Blakeney – rzekl do Malgorzaty, gdy przechodzili Pont au Change i zblizali sie do ulicy de la Barillerie – przypomnij sobie nasze szlachetne haslo: „Szkarlatny Kwiat” nigdy nie zawodzi! Przy tym pamietaj, ze jakiekolwiek rozkazy lub wskazowki Blakeney nam przez ciebie przesle, jestesmy gotowi jak jeden maz sumiennie wypelnic i oddac zycie za naszego wodza. Odwagi! Taki czlowiek, jak Percy, nie umrze z rak tej plugawej zgrai, do ktorej nalezy Chauvelin i jemu podobni.
Staneli przed zelazna brama Palacu Sprawiedliwosci. Malgorzata z bladym usmiechem wyciagnela drzaca reke do wiernego przyjaciela.
– Bede czekal na ciebie w poblizu – rzekl do niej sir Andrew – gdy wyjdziesz, nie ogladaj sie za mna, tylko idz prosto ku domowi. W najkrotszym czasie polacze sie z toba. Niech Bog ma was oboje w swojej opiece.
Pocalowal ja w reke na pozegnanie, a gdy spadajacy snieg skryl przed jego oczyma smukla jej sylwetke, z ciezkim westchnieniem zwrocil sie w inna strone.
Malgorzata zastala drzwi otwarte; Chauvelin czekal juz na nia u stop monumentalnych schodow.
– Wladze sa powiadomione o twoim przybyciu, lady Blakeney, wiezien czeka rowniez na ciebie.
Prowadzil ja dlugimi korytarzami olbrzymiego budynku, a ona szla za nim z rekoma przycisnietymi do piersi, ukrywajac w faldach szalu stalowe druty i cenny sztylet.
Mimo ciemnosci, panujacych w zle oswietlonych korytarzach, Malgorzata zauwazyla, ze byla otoczona straza. Wszedzie snuli sie zolnierze. Dwoch stalo przy bramie wejsciowej, ktora zamknieto za nia z glosnym trzaskiem, a przez cala droge wzdluz korytarzy bielily sie mundury strazy miejskiej i migaly ostrza bagnetow. Chauvelin zatrzymal sie nareszcie przy niskich drzwiach i zwrocil sie do Malgorzaty:
– Musze cie niestety przestrzec, lady Blakeney, ze wladze, ktore na moja prosbe pozwalaja ci odwiedzic wieznia o tak poznej godzinie, stawiaja pewien warunek.
– Jakiz to warunek?
– Musisz mi darowac – rzekl wymijajaco – gdyz daje ci slowo, ze nie mam nic wspolnego z przepisami, ktore bedziesz slusznie uwazala za uchybiajace twojej godnosci. Dozorczyni wytlumaczy ci, o co chodzi, jezeli raczysz wejsc do tego pokoju.