zadowoleniem ukladali sie do snu na twardych lozkach. Ale sen nie przychodzil, gdyz serca szukaly tego, ktory pochlanial wszystkie ich mysli.
Nie wiedzieli o Percy'm prawie nic. Widocznie przynoszono mu posilek do powozu, gdyz dwa razy tylko, w Beauvais i Abbeville, widzieli, jak wysiadal; ale tak byl wowczas otoczony zolnierzami, ze spostrzegli tylko jego glowe i szerokie ramiona ponad zwarta masa strazy.
Pewnego razu Malgorzata, odrzuciwszy na chwile dume i godnosc, spytala Chauvelina o meza.
– Jest wesoly i dobrej mysli, lady Blakeney – odparl drwiaco. – Ci Anglicy to dziwni ludzie. My Francuzi nie rozumiemy ich nigdy. Ich fatalizm jest prawie wschodzi. Czy uwierzysz, lady Blakeney, ze gdy go aresztowano, nie podniosl nawet palca, aby sie bronic? Myslelismy, ze bedzie walczyl do ostatka jak lew. A teraz, gdy doszedl do przekonania, ze musi sie poddac, jest zupelnie spokojny. Ilekroc zagladalem do powozu, zastawalem go zawsze pograzonego we snie.
– Ale… – rzekla z wysilkiem – czy skuty jest… w kajdanach?
– Alez nie – uspokoil ja Chauvelin. – Majac ciebie, lady Blakeney i obywatela St. Justa za towarzyszy podrozy, nie potrzebujemy sie obawiac, by „Szkarlatny Kwiat” zniknal nam sprzed oczu.
Gwaltowna odpowiedz cisnela sie juz do ust Armandowi. Goraca krew buntowala sie na sama mysl, by ten czlowiek smial w ten sposob przemawiac do jego siostry, uragajac jej mece, ale wstrzymala go niema prosba Malgorzaty. Na co przydac sie mogl protest, skoro ten nedznik, nieczuly na bol, ktory zadawal, przejety byl jedynie rzadza odwetu?
Armand zacial usta, starajac sie ujarzmic swa nature i nabyc troche owego fatalizmu, ktory, jak mowil Chauvelin, byl charakterystyczna cecha Anglikow. Usiadl przy siostrze, pragnac calym sercem podniesc ja na duchu. Ale czy jego obecnosc nie byla dla niej obelga i swietokradztwem? Mowila tak malo, nawet gdy byli sami, ze od czasu do czasu okropne przypuszczenie wkradalo sie do jego przemeczonego umyslu. Czy Malgorzata zgadla? Czy wiedziala juz, ze ten okropny kataklizm, do ktorego sie zblizali z kazdym obrotem kola, spowodowany byl zdradziecka reka jej brata?… Ta mysl dreczyla go coraz bardziej i zaczal zastanawiac sie, czy nie byloby o wiele prosciej zakonczyc to nedzne zycie. Gdy powoz wjedzie na most bez poreczy nad przepascia byloby tak latwo otworzyc drzwi karety i skoczyc w wiecznosc…
Tak latwo, lecz tak podle…
Glos Malgorzaty powrocil mu przytomnosc. Jego zycie nie nalezalo juz do niego. Nalezalo do wodza, ktorego zdradzil, do siostry, nad ktora musial teraz czuwac.
O Jance myslal malo. Odlozyl na bok to czarowne wspomnienie, jak kwiat pamiatkowy miedzy kartki minionego szczescia. Nie byl godny wyciagac reki ku czystej kobiecie od chwili, gdy ta dlon nosila na sobie znamie Kaina.
A pomimo wszystkiego Malgorzata siedziala przy nim, trzymala go za reke i razem patrzyli na blotnista droge, przysluchujac sie szumowi wiatru i turkotowi karety, jadacej na przedzie. I bylo cos beznadziejnego w tym bezustannym deszczu, w jekach wichru w obnazonych drzewach i w tym krajobrazie blota i rozpaczy pod wiecznie olowianym niebem.
Rozdzial X. Postoj w Cr~ecy
– Nie zasypiaj, obywatelu, jestesmy w Cr~ecy, naszym ostatnim postoju.
Armand zbudzil sie. Jechali bez przerwy od Abbeville, skad wyruszyli o swicie. Kolysanie karety i plusk deszczu uspily go prawie.
Chauvelin wysiadl z powozu i podal reke Malgorzacie. Armand wyprostowal zesztywniale czlonki i pospieszyl za siostra. Wciaz ci nedzni zolnierze w swych przemoczonych niebieskich mundurach i czerwonych czapkach na glowie.
Male, brudne miasteczko rozciagalo sie przed nimi. Na nierownym bruku waskich ulic glebokie kaluze odbijaly szare niebo, a dachowki domow blyszczaly w zimnym, wietrznym swietle. Oto Cr~ecy! Ostatni postoj w podrozy, jak powiedzial Chauvelin. Gromadka zatrzymala sie przed malym, jednopietrowym budynkiem o drewnianej werandzie, biegnacej wzdluz domu.
Niski, waski pokoj przywital Armanda i Malgorzate, gdy przestapili prog. Na bielonych wapnem scianach widnialy duzymi literami nakreslone slowa: „Wolnosc, rownosc, braterstwo”. Wciaz ten sam zaduch, zapach cebuli i splesnialego sera, wciaz te same twarde, proste lawki wkolo stolu o brudnej podartej serwecie.
Malgorzata byla troche oszolomiona i zmeczona jazda. Piec godzin spedzila w zamknietej karecie, pograzona w myslach, ktorych nic nie przerywalo, chyba szary monotonny krajobraz.
Armand usadowil ja na lawce, a ona oparla sie o stol lokciami i ukryla twarz w dloniach.
– Gdybyz sie to juz raz skonczylo! – jeknela. – Armandzie, zdaje mi sie chwilami, ze nie jestem przytomna, ze postradalam zmysly. Powiedz mi, czy masz to samo wrazenie co ja?
Siadl przy niej i usilowal rozgrzac jej lodowate rece.
Zapukano do drzwi. Do pokoju, nie czekajac na odpowiedz, wszedl Chauvelin.
– Wybacz, lady Blakeney – rzekl grzecznie – ale gospodarz tego domu twierdzi, iz nie ma innego pokoju i tu musi podac wieczerze; dlatego wszedlem bez pozwolenia.
Choc przemawial z pozorna grzecznoscia, ton jego glosu byl rozkazujacy i bez ceremonii usiadl naprzeciwko Malgorzaty, rozprawiajac w dalszym ciagu:
– Tutejszy gospodarz to prawdziwy gbur; przypomina mi calkiem naszego przyjaciela Brogarda w zajezdzie pod „Burym Kotem” w Calais. Czy pamietasz go, lady Blakeney?
– Moja siostra jest zmeczona – przerwal mu twardo Armand. – Prosze cie, obywatelu, miej wzgledy dla niej.
– Alez naturalnie, obywatelu St. Just – zawolal Chauvelin swobodnie. – Myslalem, ze te wesole wspomnienia rozerwa ja nieco. Ale oto zupa – dodal, gdy czlowiek w niebieskiej bluzie, w chodakach na nogach wszedl z waza do pokoju. – Jestem pewien, ze w Anglii nie dostajesz nigdy tak doskonalego dania, chwaly naszej kuchni. Lady Blakeney, pozwol troche zupy.
– Dziekuje, sir – szepnela.
– Prosze cie, nie odmawiaj, mateczko – rzekl jej do ucha Armand. – Podtrzymuj swe sily dla niego, nie dla mnie.
Zwrocila ku niemu z usmiechem blada twarz.
– Sprobuje, kochanie – rzekla.
– Czy zaniosles chleb i mieso obywatelom do karety? – zwrocil sie Chauvelin do odchodzacego gospodarza.
– Tak – mruknal.
– Postaraj sie, by zolnierze dostali dobry obiad, inaczej bedzie zle.
– Dobrze – mruknal znow gospodarz, trzaskajac za soba drzwiami.
– Obywatel H~eron nie chce odstapic na krok swego wieznia – tlumaczyl Chauvelin – a teraz, gdy dojechalismy do najwazniejszego punktu podrozy, spozywa razem z sir Percy'm obiad w powozie.
Zjadl zupe ze smakiem, zwracajac sie wciaz z ugrzecznieniem do Malgorzaty. Przysuwal jej mieso, chleb, maslo i obstalowal dla niej legumine. Zdawal sie byc w najlepszym humorze.
Po obiedzie wstal i sklonil sie przed nia gleboko.
– Wybacz, lady Blakeney, ale musze rozmowic sie z naszym wiezniem co do dalszej podrozy i udac sie na posterunek, ktory znajduje sie po prawej stronie miasta. Zamowie tam nowy oddzial zolnierzy z pulku kawalerii, stojacego zwykle w Abbeville. Mieli tu robote w miescie, ktore jest przesiakniete zdrada. Musze zrobic przeglad oddzialu i pomowic z sierzantem, naznaczonym na komendanta. Obywatel H~eron pozostawia mnie te inspekcje, bo nie chce tracic z oczu wieznia. Tymczasem odprowadze cie do powozu, a gdy powroce, zmienimy warte i pojedziemy dalej.
Malgorzata miala niepohamowana chec zadac mu kilka pytan, dotyczacych meza, ale Chauvelin nie czekal. Wypadl spiesznie z pokoju; Armand i Malgorzata slyszeli, jak wydawal zolnierzom rozkazy.
Gdy wychodzili z zajazdu, uslyszeli drugi powoz, stojacy o piecdziesiat metrow dalej. Wyprzezono konie, ktore wiozly ich z Abbeville, i dwoch zolnierzy w podartych koszulach i czerwonych czapkach, nasunietych na lewe ucho prowadzilo dwa wypoczete konie. Straz przechadzala sie wciaz przed powozami. Malgorzata bylaby oddala dziesiec lat zycia, by moc pomowic teraz z mezem, popatrzec na niego i przekonac sie, jak sie czuje. Przez chwile przeszla